Reklama

Cieszyć się każdym dniem

17/04/2016 13:18

Wychowała się w budynku straży granicznej w Jamnie. W czasie II wojny, w Gdyni, budowała niemieckie U-Booty. Uciekła z niemieckiego obozu. Ukrywała się przed Rosjanami. Po wojnie 30 lat pracowała w kasie bytowskiego kina Albatros. Życie nie rozpieszczało pani Róży, ale nigdy nie narzekała. Przeciwnie, uważała, że jest szczęściarą. Jej życiowe motto brzmi: „Przez życie trzeba iść z uśmiechem, to i ono się do człowieka uśmiechnie”.


NA GRANICY
Ojciec pani Róży, Ignacy Wasielewski, przybył na Pomorze z Francji w 1920 r. z armią gen. Hallera. Potem został strażnikiem granicznym w Jamnie. Przypadkiem poznał mieszkającą w Osławie Dąbrowie, a więc po niemieckiej stronie ówczesnej granicy, szlachciankę kaszubską, Agnieszkę von Pałubicki. Połączyło ich gorące uczucie. Rodzina Ignaca uznała ten związek za mezalians, ponieważ Agnieszkę uważano za Niemkę. Mimo to młodzi 5.07.1924 r. wzięli ślub. Spieszyli się, jakby czuli, że będzie im dane być razem zaledwie 15 lat. Zamieszkali w Jamnie, w budynku straży granicznej, po naszemu nazywanym „zulosem”. W 1925 r. przyszła na świat Róża, a po niej jeszcze 5 rodzeństwa. Żyło im się wygodnie, spokojnie i w miarę dostatnio, chociaż służba na granicy nie należała do łatwych. Między Polską a Niemcami w pierwszej połowie lat 20. trwała tzw. wojna celna.
Wybuch II wojny światowej w 1939 r. zniszczył spokój nie tylko rodziny Wasielewskich. W końcu lipca 1939 r. wydano nakaz, aby wszystkie rodziny mieszkające w placówkach Straży Granicznej opuściły je. Ignacy wysłał żonę w ciąży, z pięciorgiem dzieci, w rodzinne strony, pod Poznań. Czy Agnieszka, żegnając się z mężem, czuła, że widzi go po raz ostatni? Czy bała się? Czekała ją daleka i trudna droga. Nie miała wyjścia. Musiała sobie poradzić w tłumie uciekinierów.                             
Zatłoczonymi pociągami, piechotą, furmankami, taszcząc w tobołkach najpotrzebniejsze rzeczy, zmęczeni do ostatnich granic, dotarli w rodzinne strony ojca. Ale wcześniej, pod Kutnem, zamieszanie sięgnęło szczytu. Na niebie pokazały się niemieckie myśliwce. Tysiące uciekających cywili zmieszało się z wojskiem, które atakowały Messerschmidty. Róża, najstarsza z rodzeństwa, była równie przerażona, jak młodsi. Jednak gdy nalot się skończył, to ona pierwsza uśmiechnęła się i powiedziała: „Mamy szczęście! Wszyscy żyjemy!”.


CZAS WOJNY
Mimo że wojskowi kierowali cywili pod Warszawę, Agnieszka z dziećmi została pod Poznaniem. Potem powiedziała twardo: „Koniec z uciekaniem. Wszędzie tak samo można umrzeć, a jak już mam wybierać, to wolę u siebie. Wracamy”. W Jamnie zjawili się po 2 miesiącach. Powitał ich smutek. Ojciec aresztowany, dom zajęty przez okupantów. Schronienie dał im gospodarz Wojciech Szyca, a gdy Niemcy przejęli wszystkie większe gospodarstwa, przygarnął ich inny sąsiad, Jereczek. - Mama robiła wszystko, by odnaleźć ojca. Dowiedziała się, że jest w areszcie w Kartuzach. Dziś przejechanie tych niecałych 50 km to sprawa najwyżej godziny. W czasie wojny, gdy komunikacja zamarła, pokonanie tej odległości nie było dla ciężarnej kobiety łatwe. Czekała na okazję. W końcu zabrała się z kimś furmanką. Gdy dotarła do aresztu, powiedziano jej, że spóźniła się o jeden dzień, i że  męża wywieziono. Nikt nie wiedział, albo nie chciał powiedzieć dokąd. Już nie wrócił. Prawdopodobnie został, wraz z innymi, zabity w lasach piaśnickich. Nie zapomnę, jak mama zapłakana wróciła z Kartuz. Pocieszałam ją jak umiałam - wspomina Róża Stenka.


UPARTA KASZUBKA  
Mama Róży, jak to Kaszubi w tamtych czasach, biegle mówiła po niemiecku. Bytów należał do Niemiec, a szkoła dla panienek, którą skończyła, była właśnie tu. Z racji tego, iż rodzinna miejscowość Osława Dąbrowa w tamtejszych czasach należała terytorialnie do Niemiec, wszyscy jej bracia w wieku poborowym zostali wcieleni do niemieckiego wojska. Pewnie dlatego Niemcy, pomimo że Agnieszka zamieszkiwała na terytorium polskim, a jej mąż był podoficerem wojska polskiego, wielokrotnie namawiali ją, by podpisała Volkslistę. Kusili różnymi przywilejami. Obiecywali, że odnajdą i wypuszczą jej męża. Uparcie odmawiała. Powiedziała, że najpierw niech on wróci, a wtedy się może zastanowi. Nie podpisała listy. Dostała kenkartę z literą P. - Do dziś się dziwię, że nie byliśmy przez to prześladowani. Przecież innych, którzy odmówili, albo wywozili do obozów, albo rozstrzeliwali. Mieliśmy wyjątkowe szczęście - opowiada R. Stenka.
Bez przywilejów żyło się ciężko. Sklepy świeciły pustkami. Podstawowe produkty żywnościowe, czyli chleb, marmoladę kupowało się na kartki. Róża w 1939 r. skończyła 14 lat. Zgodnie z narzuconymi przez okupanta przepisami musiała pracować. Aby uniknąć przymusowego wywiezienia na roboty, sama znalazła pracę - w gospodarstwie u krewnych w Osławie Dąbrowie. Tam, by nie siedzieć bezczynnie, pomagała ciotce przy szyciu. Miała zawsze zręczne palce, więc bez trudu opanowała podstawy krawiectwa, co jej się niespodziewanie szybko przydało. Gdy po raz kolejny stawiła się na obowiązkowe spotkanie w urzędzie pracy, Arbeitsamcie, dostała skierowanie do Gdyni. Niemcy przemianowali ją na Gotenhafen, a mieszkańców wysiedlili.


OBÓZ PRACY I U-BOOTY
- Pociągiem dojechałam do Gdyni. W ręku miałam kartkę z adresem urzędu, do którego miałam się zgłosić. Musiałam wyglądać na bardzo zagubioną i bezradną, gdyż na ulicy podeszła do mnie starsza Niemka i zapytała, dokąd idę. Gdy się dowiedziała, że mam skierowanie do urzędu pracy, zaproponowała mi pracę u siebie! Zaraz zabrała mnie do domu i sama załatwiła wszystko z Arbeitsamtem. Myślę, że urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą, gdyż lepiej nie mogłam trafić! - opowiada pani Róża.
U pani Freimann przydała się jej umiejętność szycia, gdyż nowa pracodawczyni była krawcową. Róża szyła i zajmowała się sprzątaniem domu. Przy okazji podszkoliła niemiecki, co też niebawem bardzo jej się miało przydać. Wkoło szalała wojna, a Róża, w bezpiecznym miejscu, przez 2 lata pomagała pani Freimann wykańczać szyte przez nią ubrania. Niestety, na początku 1944 r. 19-letnią Różę zabrano do obozu pracy, przy przejętej przez Niemców stoczni. W czasie II wojny światowej stocznie gdańska oraz gdyńska były jednymi z większych producentów łodzi podwodnych U-Boot w Europie. W 1944 r. tempo pracy w zakładach wzrosło w związku z wdrożeniem do produkcji najnowocześniejszego U-Boota XXI. Przewyższał ówczesne jednostki nie tylko uzbrojeniem, zasięgiem i prędkością, ale i rewolucyjnymi wynalazkami, dzięki którym mógł pozostawać w zanurzeniu przez całą dobę i być niewykrywalnym przez radary. Rozkaz Hitlera nałożył na stocznię w Gdańsku (Danziger Werft) obowiązek dostarczania dwóch takich jednostek miesięcznie! Wiele elementów do ich budowy produkowała stocznia Deutsche Werke w Gdyni. Potrzebowano każdej pary rąk do pracy. Zbudowano obozy - jeden dla ściągniętych ze Stutthoffu więźniów i jeńców wojennych, drugi dla przymusowych robotników różnych narodowości. Oprócz tego przy budowie U-Bootów pracowało też sporo Niemców. Do Gdyni sprowadzono około 2 tys. robotników ze stoczni w Kilonii. Oni również mieszkali w obozie, ale na innych warunkach. Wszystkim za wyniesienie tajemnicy za mury stoczni groziła kara śmierci. I tam właśnie znalazła się Róża. Dostała kenkartę z literą P i zaczęła pracę. - Znów miałam szczęście do ludzi. Gdy doprowadzono mnie do obozu, byłam śmiertelnie przerażona. Nie wiedziałam co mnie czeka i bałam się najgorszego. Przyjął mnie groźnie wyglądający SS-man w czarnym mudurze. „Jesteś Polką?” zapytał. „To się do tego nie przyznawaj, bo będziesz miała w tym obozie bardzo źle. Tu większość to Niemcy, a oni was nienawidzą. Jakby kto pytał, mów, że jesteś angedeutch i nie pokazuj nikomu papierów” - wspomina Róża. Zastosowała się do tej rady. Po przeszkoleniu niemal do końca 1944 r. pracowała przy U-Bootach XXI. Uśmiechem i pogodą ducha zjednała sobie wielu przyjaciół, nawet wśród Niemców, co znów w niedalekiej przyszłości jej pomogło.


UCIECZKA
W Gdyni podczas wojny żyło się bezpiecznie. Front był daleko, a alianckie naloty bombowe w tym rejonie prawie się nie zdarzały. Tak było do grudnia 1944 r. Głównym powodem potężnego nalotu z 18 na 19.12.1944 r. na stocznie w Gdańsku i Gdyni były U-Booty XXI. W tym samym czasie bomby spadły też na inne niemieckie stocznie. W nalocie wzięło udział prawie 240 bombowców. Efekt był potężny. Całkowicie zniszczono gdyńską bazę Kriegsmarine, wielką halę montażową. Zginęła większość kadry inżynierskiej. Niemcy stracili doki pływające. Zniszczeniu uległy warsztaty i magazyny. Zginęło prawie 3000 ludzi. Róża znów miała szczęście. - Obudził mnie straszny huk, wszystko się trzęsło. W pewnym momencie coś tak blisko walnęło, że obrazek św. Tereski spadł na moje łóżko. Złapałam go, przytuliłam i zaczęłam się modlić. Wkoło ludzie biegali w panice, ginęli, a ja nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu. Gdy wszystko ucichło, odważyłam się wyjść. Tuż obok ściany baraku, w którym mieszkałam, leżała bomba. Nie wybuchła! To był jakiś cud! - wspomina R. Stenka. Po nalocie wszyscy Niemcy wyjechali z obozu. Tylko Polakom nie wolno było opuszczać tego miejsca. Spokojna i ugodowo nastawiona Róża poczuła, że musi stamtąd uciec. I bynajmniej się z tym nie kryła, wręcz przeciwnie. Powiedziała o tym wprost nie tylko wyjeżdżającym zaprzyjaźnionym niemieckim dziewczynom, ale nawet komendantowi obozu. Ten zaś, zamiast zamknąć gdzieś niesforną dziewczynę - życzył jej szczęścia i ostrzegał, żeby tylko nie dała się złapać, bo ją od razu rozstrzelają, albo powieszą. - I uciekłam. Wyszłam po prostu przez bramę i poszłam na dworzec kolejowy. Nikt mnie nie kontrolował, nikt mnie nie gonił. Widać już byli przejęci nadchodzącym frontem. Wzięłam tylko parę rzeczy i obrazek ze św. Tereską. Najpierw pojechałam pociągiem do Kartuz. Tam mieszkały te znajome dziewczyny z obozu. Wyjeżdżając mówiły, że w razie czego mogę do nich przyjechać, więc tak zrobiłam. Przenocowałam u nich. Rano dały mi na drogę kanapki i wyprawiły do Kościerzyny. Kanapki oddałam w pociągu głodnym dzieciom. I potem byłam taka głodna, że ledwo doszłam do Jamna - opowiada R. Stenka.


W CZAS POKOJU
Koniec wojny zastał Różę w Jamnie. Doszła tam po ucieczce z obozu i już została. Powoli zebrała się cała rodzina. Ze zdumieniem stwierdzili, że przez 5 lat wojny ani matce, ani nikomu z 6 rodzeństwa nic się nie stało! Zamieszkali w tym samym co przed wojną domu. Całe szczęście, gdyż teraz trzeba było chować się przed Rosjanami, którzy nie przepuścili żadnej dziewczynie. Ich dom, duży z wieloma zakamarkami i komórkami, idealnie nadawał się na kryjówkę. Korzystały z niej nie tylko Róża z siostrami, ale chowały się też inne kobiety z okolicy.
W 1945 r. zaczęły się organizować urzędy, gminy, pojawiła się możliwość pracy. Róża od razu zatrudniła się w urzędzie gminy w Parchowie. Po roku przeniosła się do Bytowa. Wynajęła pokój u Nowaków. Przez pół roku pracowała w tartaku, potem przeniosła się do Pagedu (Państwowe Gospodarstwo Drzewne). Poznała swojego przyszłego męża Klemensa. Ślub w 1948 r., dzieci, nowe obowiązki. Coraz trudniej było sumiennej Róży, która nie potrafiła pracować byle jak, godzić etat z domem. W 1953 r. zrezygnowała z Pagedu. Została panią domu na pełnym etacie, choć nie na długo. Mąż pracujący w PZGS zarabiał wystarczająco, by utrzymać powiększającą się rodzinę. Róża, podobnie jak jej matka, urodziła szóstkę dzieci. I podobnie jak matka wcześnie owdowiała. Mąż zmarł nagle w 1971 r. po 23 latach małżeństwa. Pomoc rodziny, która zawsze trzymała się razem, i to, że pracowała już wówczas w kasie kina, pomogło jej się pozbierać.


CZAS KINA
Kino w Bytowie działało już za niemieckich czasów. Bytów mocno ucierpiał dopiero podczas przejścia armii radzieckiej. Jakimś cudem kino nie uległo zniszczeniu. Pierwszym jego kierownikiem został Wacław Gostkowski, szwagier Róży. To on wciągnął ją do ekipy. Nie musiał jej nawet specjalnie namawiać. Miała dość roli kury domowej i na przełomie 1953/1954 r. już siedziała w kasie kina. - Ta praca była zupełnie inna niż w Pagedzie. Tam musiałam stawić się o godz. 7.00, siedzieć w biurze do 15.00, a w domu byłam po 16.00. I rzeczywiście nie dawałam rady. W kinie zaczynałam o 10.00. Do 12.00 trwała tzw. przedsprzedaż biletów. Potem miałam przerwę i dopiero godzinę przed rozpoczęciem seansu znów siadałam w kasie. Zazwyczaj wyświetlano 2 seanse, o 16.00 i o 20.00. Więc już o 15.00 otwierałam kasę. W niedziele o 10.00 były poranki dla dzieci. I jakoś ze wszystkim zdążałam. Mimo że też musiałam pracować 8 godzin, i często wracałam późno do domu, było łatwiej. Poza tym dzieci mogły do mnie po szkole przychodzić i miałam je na oku - wspomina R. Stenka. Gdy zaczynała pracę w kinie, bilety sprawdzali bileter Grabowski i bileterka Bronisława Kossak, która z córką zajmowała mieszkanie nad kinem. Wchodziło się do niego z boku budynku. Jeden pokój, techniczny, nazywano „operatorką”. Kinooperatorzy trzymali w nim projektory i inny sprzęt. Kinooperatorów było trzech: Benedykt Tusk, Zbyszek Łącki i Adam Czachert. Ten ostatni wprowadził się do mieszkania nad kinem, gdy wyprowadzili się Kossakowie, a po jakimś czasie został kierownikiem kina. Pani Róża pamięta wszystkich swoich szefów. Opowiadała, jak po Wacławie Gostkowskim kinem rządził Henryk Bruski, ale odszedł do GS-u. Po nim Henryk Mazur. Ten po krótkim czasie zostawił kino i zajął się prowadzeniem Domu Kultury. Następny kierownik Henryk Czyż, miał wypadek, po którym długo wracał do zdrowia i już do pracy nie wrócił. Dopiero Adam Czachert kierował dłuższy czas, jeszcze do końca pracy pani Róży. Oprócz stałego, działało jeszcze kino objazdowe. Panowie Łącki, Lis i Kania pakowali do nyski projektory, ekran oraz szpule z filmami i jeździli po okolicznych wioskach wyświetlać filmy.


PANI RÓŻA Z „ALBATROSA”
- Gdy dostałam pracę w kinie, myślałam, że będę mogła oglądać wszystkie filmy. Nic bardziej mylnego! Rzadko kiedy mi się to udało. Gdy film się zaczynał, musiałam rozliczyć kasę. To zajmowało bardzo dużo czasu, gdyż wszystkie pieniądze należało popakować, a bilon dodatkowo zwinąć w rulony. Potem włożyć wszystko do kasy pancernej i zwykle wtedy projekcja się kończyła. Rano zaczynałam dzień od zaniesienia pieniędzy do banku. Za to moja rodzina korzystała z darmowych biletów bardzo często - opowiada kasjerka. W latach 60. w mało którym domu stał telewizor. Nadawano tylko jeden program, potem dwa, ale zaledwie przez parę godzin dziennie. Tak więc oknem na świat pozostawało kino. Przed seansem zawsze oglądano odpowiednik wiadomości - Polską Kronikę Filmową. Po niej jakiś film dokumentalny, tak zwany „przedfilm”, a dopiero potem rozpoczynał się właściwy seans. Bardzo często puszczano filmy radzieckie. Na tych, nie zawsze najwyższych lotów, często nie było nikogo. Za to cały październik poświęcano produkcji radzieckiej, którą wszystkie okoliczne szkoły „musiały obowiązkowo” zaliczyć. W innych miesiącach bywało tak, że ludzie oglądali na stojąco, gdyż brakowało miejsc! - Gdy graliśmy takie hity jak „Krzyżacy”, „Ojciec Chrzestny”, „Love Story” czy „Trędowata”, robiliśmy nawet dodatkowy, trzeci seans. Ludzie przyjeżdżali zewsząd. Nie umiałam nikogo, kto specjalnie z daleka przyjechał, odesłać, więc jak się godził stać, lub siedzieć na podłodze, to sprzedawałam tańszy bilet. Tak mało radości wtedy mieliśmy, a ludzie tak chcieli rozrywki, chcieli się śmiać. Kino miało też stałych klientów. Zwykle siadali na tych samych miejscach. Wiadomo było, że księża zawsze z prawej strony, a nauczyciele całkiem z tyłu. Na premiery te miejsca od razu dla nich rezerwowałam. Nie musieli mi nic wcześniej mówić. Wiedzieli, że miejsca na nich czekają - wspomina pani Róża. Dużą popularnością cieszyły się wtedy amerykańskie westerny. „Rio Bravo”, „15.10 do Yumy”, „7 wspaniałych”. Z kolei młodzież szalała na punkcie „Winnetou”. Filmy zmieniały się 2 razy w tygodniu. Codziennie wyświetlano 2 różne. Jeden dla młodzieży o godz. 16.00, drugi o 20.00 dla dorosłych. Wcześniej w witrynie kina wywieszano plakaty i fotosy ze scenami z granego właśnie obrazu i z tego, który będzie wyświetlany jako następny. Dla niejednego młodego kinomana wiele znaczyło zdobycie plakatu lub fotosu. Szczególnie duże tłumy oblegały kino, gdy pokazał się, przeznaczony wyłącznie dla widzów dorosłych film „Faraon”. Ograniczenie to spowodowała tylko jedna scena. Ta, w której pokazano kapłankę egipską Kamę z odsłoniętym biustem! Filmy wyświetlano zwykle na dwóch projektorach. Często w czasie seansu zdarzały się przerwy spowodowane zerwaniem taśmy. Wówczas niecierpliwi widzowie głośno tupali, a operatorzy w pośpiechu sklejali urwany celuloid. Inne przerwy robiono przy filmach, które z powodu swojej długości, nie mieściły się na jednej szpuli.


CZAS ODPOCZYNKU
Pani Róża w kasie bytowskiego kina spędziła 30 lat. 31.12.1981 r.  przeszła na emeryturę. Często wspomina ekipę „Albatrosa”, serdeczną rodzinną atmosferę panującą między nimi, wspólne wyjazdy za miasto, spotkania, zabawy. Mimo że ma 91 lat, pamięta wiele nazwisk. Wymienia jednym tchem tych, z którymi pracowała: pana Grabowskiego, panią Kossak, Gienię Gwizdałę, Krysię Panten, Jadzię Wicher i swoją następczynię, Basię Sikorę. Opowiada o sklepiku - bufecie, który w kinie prowadził przez parę lat Karol Bodnar. Sklepiku, w którym widzowie mogli kupić sobie coś do jedzenia i picia. - Gdy wspominam nasze stare kino, to od razu widzę je takim, jakie było w latach 60. Widzę drewniane krzesła, słyszę  charakterystyczny stukot, gdy widzowie wstawali i czuję ten niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju zapach mieszaniny drewna, kurzu, rozgrzanej taśmy filmowej. To były trudne czasy, ale piękne - kończy bytowianka.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do