
Publikujemy druga część wspomnień kresowiaka Bronisława Rafaląta.
TOŻSAMOŚĆ W BUTELECZKACH
W końcu nadszedł czas przeprawy przez rzekę w ramach operacji Łużyckiej. - Mieliśmy przejść Nysę 14.04. o godz. 6.00 rano. Miałem radziecką pepeszkę. To była dobra broń, ale nie mogła się zamoczyć, bo powodowało to zatarcie zamka. Najpierw saperzy wyznaczyli miejsce, gdzie bezpiecznie można było dojść do rzeki. Z brzegu był jeszcze gruby lód, wchodziliśmy jednak w wodę po szyję trzymając broń nad sobą. Wcześniej w tym samym miejscu nieudane natarcie przeprowadzili Ruscy, dlatego co jakiś czas pod stopami czuło się ciało jakiegoś żołnierza. Tego dnia powąchałem prochu, ale po raz kolejny udało mi się przeżyć - opowiada B. Rafaląt. - Nie mieliśmy nieśmiertelników. Każdy nosił w kieszeni kartkę ze swoim imieniem i nazwiskiem, adresem i datą urodzenia włożoną do buteleczki po lekarstwach. Gdy żołnierze ginęli, chowaliśmy ich w różnych miejscach. Pod kościołami, cerkwiami lub koło drogi. Gdy po jakimś czasie ekshumowano ciało, z kieszeni wyjmowano buteleczkę. Tylko dzięki temu ustalano, kim był - opowiada mieszkaniec Trzebiatkowej.
Wojna zbliżała się do finału. - Kiedyś włączyliśmy radio i usłyszeliśmy, że następnego dnia Niemcy mają podpisać kapitulację. Mimo to jeszcze tego wieczoru, ruskie katiusze przez parę godzin waliły w stronę Niemców - wspomina B. Rafaląt, patrząc na swój portret wykonany w 1947 r. Na piersi widać krzyż walecznych nadany za męstwo podczas operacji łużyckiej.
NOWA OJCOWIZNA
Zakończenie działań wojennych dla młodego żołnierza nie oznaczało demobilizacji. - Wraz z innymi trafiliśmy do Kłodzka, gdzie stacjonowaliśmy aż do lutego 1946 r. Mundur zdjąłem w stopniu sierżanta - mówi B. Rafaląt. Nigdy nie wrócił do swojego domu w podlwowskiej wsi. - Polacy mieszkający na wschodzie bali się bolszewickich rządów i wywózek na Sybir. W strachu większość opuściła swoje domy i szła na zachód za frontem. Podobnie zrobił mój ojciec. Jako repatriant ze wschodu przeniósł się na Pomorze. W Trzebiatkowej objął 15-hektarowe gospodarstwo. Z wojska przyjechałem prosto do niego. Rękami i nogami chciałem wracać do domu, ale zdawałem sobie sprawę, że nasza ojcowizna jest już przeżegnana na zawsze - wspomina pan Bronisław.
Tuż po wojnie Trzebiatkowa przypominała prawdziwy kulturowy tygiel. - Gdzieniegdzie mieszkali jeszcze Niemcy. Część gospodarstw objęli Polacy, którzy przyjechali z bliska, tuż z za przebiegającej obok wsi granicy. Pojawili się też repatrianci z kresów i przesiedleńcy z akcji „Wisła”. Pozostali też autochtoni: Łąccy, Żmuda Trzebiatowscy, Lipińscy, Gostomscy. Inni mieszkańcy ich szanowali, bo ich gospodarstwa górowały nad pozostałymi. Byli dobrymi rolnikami. Większość jednak w połowie lat 70. wyjechała do Niemiec - opowiada wiekowy mieszkaniec Trzebiatkowej.
Przyjezdni na początku nie mogli się odnaleźć. - Tam, skąd pochodziliśmy, na polu trudno było znaleźć jeden kamień. Gdy się udało, to rolnik zawsze brał go do kieszeni i rzucał na drogę. Czasami kamienie nawet kradziono. Mama nawet przywiozła jeden ze sobą do kapusty kiszonej. Tymczasem kiedy rodzice tu przybyli, na podwórzu leżały całe sterty - opowiada B. Rafaląt, dodając: - Ojciec kosił zboże, które zasiali jeszcze Niemcy. Przez prawie rok dzieliliśmy z nimi dom.
STRZELANIE I GOSPODARKA
Zaraz po przyjeździe do Trzebiatkowej żołnierz II Armii Wojska Polskiego został zaangażowany do organizacji Służby Polsce. - To coś na wzór przedwojennych strzelców. Szkoliłem młodzież z zakresu obsługi broni i strzelania. Zabierałem ich też na tzw. trzydniówki do PGR-ów. Na wykopki, żniwa i sianokosy. W SP chłopcy przechodzili podstawowe przygotowanie do przyszłej służby wojskowej. Na co dzień strzelaliśmy z KBKS-ów. Na ostre strzelanie mieliśmy KBKAK. Broń była zamykana w skrzyni na posterunku milicji w Tuchomiu albo w gminie. Wyszkoliłem kilku dobrych strzelców, którzy osiągali sukcesy na zawodach w dużych miastach. Po 8 latach organizację jednak rozwiązano - mówi B. Rafaląt, który dziś z dystansem patrzy na ówczesną rzeczywistość. - Rolnicy, którzy objęli gospodarstwa, bali się tzw. królestwa niebieskiego. Tak żartobliwie nazywano kołchozy. Po wojnie do gospodarzy przychodzili młodzi ludzie namawiający ich do wstąpienia. Kiedyś przyszli i do mnie. Poradziłem im, aby pogadali ze swoim ojcem lub dziadkiem, bo ja mam już zdanie na ten temat. Odprawiłem ich, ale za parę dni przyszli partyjni aktywiści. Widać było, że są po szkołach. Przekonywali, jak to będzie wspaniale, gdy wstąpię do spółdzielni i jakie będę miał z tego korzyści. Odpowiedziałem, żeby poszli przekonywać innych. Jak zobaczę, że w tym kołchozie będzie jak w królestwie niebieskim, to się przyłączę - opowiada.
DOBRY GOSPODARZ
W okolicach Tuchomia byli jednak rolnicy, których udało się namówić do założenia spółdzielni. Takie powstały w Tuchomiu i Tuchomku. - W tej drugiej miejscowości była spółdzielnia im. Lenina. Kiedyś pojechałem zobaczyć, jak działa. Żartowałem wtedy, że gdyby Lenin zmartwychwstał i ją zobaczył, natychmiast by umarł. W chłopskiej chlewni hodowano świnie. Nie było tam jednak porządnego ogrodzenia bucht. Drzwiczki pozabijano gwoździami, dlatego kobieta, która codziennie wyrzucała gnój, musiała skakać przez ogrodzenie. Spółdzielnia szybko padła. Dłużej istniała ta w Tuchomiu – opowiada ze śmiechem B. Rafaląt, który do początku lat 70. pełnił funkcję przewodniczącego Gromadzkiej Rady Narodowej w Trzebiatkowej. - Potem zostałem kierownikiem Spółdzielni Kółka Rolniczego. Gospodarowaliśmy na 1,2 tys. ha. Niechętnie wspominam ten okres, bo ówczesne rządy były dziadowskie. Gdy kosiliśmy zboże, nasze ciągniki wszystko woziły do Ustki, gdzie ziarno przeładowywano na statek. Wyszedłem kiedyś na wieżę obserwacyjną przy porcie, aby zobaczyć odpływające z naszym zbożem statki. Przez dłuższy czas płynęły na północ. Gdy było widać już tylko koniec masztu, nagle skręcały na wschód. To potwierdzało nasze podejrzenia, że cała nasza produkcja trafia do Związku Radzieckiego - mówi B. Rafaląt.
- Mimo że pracowałem w kółku, na wszelki wypadek trzymałem własne gospodarstwo, bo pamiętałem czasy wojenne. Ludzie głodowali, a gospodarz zawsze jakoś sobie dawał radę, bo coś zasiał i wyhodował - mówi B. Rafaląt.
Chociaż z sentymentem wspomina swoje rodzinne strony, Trzebiatkowa stała się jego nowym domem. - Nie żałuję, że wojenna zawierucha nas tu przygnała. Zawsze mi się tu podobało, bo lubiłem polowanie i wędkowanie, a ani ryb ani zwierzyny w lesie tu nigdy nie brakowało - mówi urodzony pod Lwowem B. Rafaląt, który w ubiegłym tygodniu w gronie rodzinnym obchodził swoje 90. urodziny.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie