
- Do tej pory myślałem głównie o rozwoju firmy. Teraz postanowiłem powrócić do dawnej pasji, czyli żeglarstwa - mówi bytowiak Bartosz Przystalski, który wraz z 7-osobową załogą ostatnio przepłynął Atlantyk.
Bartosz Przystalski na naszych łamach do tej pory gościł jako właściciel firmy Alpia, która m.in. postawiła stalową konstrukcję wieży na Górze Siemierzyckiej. Jego wielką pasją jest żeglarstwo. - Będąc nastolatkiem na Pogorii popłynąłem ze Świnoujścia do Barcelony. Później już tylko zajmowałem się swoją firmą, jej rozwojem - mówi B. Przystalski. Zamiłowanie jednak pozostało. Co jakiś czas wracała myśl, by zrobić coś w tym kierunku. W końcu poszukał odpowiedniego dla siebie rejsu. - Mógłbym wybrać taki po Morzu Śródziemnym. Spokojny, każdego dnia inny port, kolacja. Pragnąłem jednak czegoś innego - mówi B. Przystalski.
Znalazł ofertę przepłynięcia Atlantyku. - To coś zupełnie innego, bardziej ekstremalnego. Miałem okazję wcześniej pływać po oceanach jako dziecko, bo wywodzę się z rodziny oficerów żeglugi wielkiej, którym był mój tata, więc wiedziałem, na co się piszę - mówi B. Przystalski. Na początku przygotował firmę do tego, że nie będzie go przez jakiś czas. Rejs trwał bowiem od połowy stycznia do połowy marca. - Okazja do przepłynięcia Atlantyku wcale nie pojawia się często. Po takiej podróży łódź musi trafić na stocznię, a co za tym idzie poddana jest drogiemu remontowi, więc właściciele nie lubią czarterować jednostki na taką trasę - tłumaczy B. Przystalski.
Najpierw samolotem dostał się na Martynikę. Razem z nim w porcie zamustrował się na jednostce z pozostałą częścią załogi. - Choć ogłoszenie o rejsie pojawiło się na międzynarodowych stronach internetowych, to zgłosili się głównie Polacy. Niestety, wielu z nich nie zdawało sobie sprawy z tego, na co się pisze. Atlantyk to nie spokojne wody, ale fale o wysokości do 12 m - mówi B. Przystalski. Choć ich jacht nie był duży - mierzył 14 m długości - to wbrew pozorom z załogą w większości jedynie się mijali. Mieliśmy wachty po 4 godziny, następnie 2 godziny odpoczynku i następnie znów kilkugodzinna wachta. - Często byliśmy tak zmęczeni, że po prostu czas odpoczynku przesypialiśmy - mówi B. Przystalski. Problemem była ograniczona ilość słodkiej wody. - O codziennym prysznicu mogliśmy zapomnieć, co najwyżej raz w tygodniu. Do mycia naczyń używaliśmy słonej, ale przefiltrowanej - opowiada bytowiak. Kłopot mieli także z praniem. - Kiedy nasze ubrania przesiąkły słoną wodą, nie sposób było je dosuszyć. Wiadomo, sól chłonie wodę, więc wciąż miało się wrażenie, że śpi się w mokrej odzieży - mówi B. Przystalski. Do prania nie używali słodkiej wody, bo tę należało oszczędzać. - W wyjątkowych sytuacjach pozwalał nam na to kapitan. Robił to chyba, gdy uznał, że jest to już wyjątkowa sytuacja - śmieje się B. Przystalski.
Bytowiak posiada uprawnienia jachtowego sternika morskiego i motorowodnego sternika jachtowego, dodatkowo uprawnienia do udzielenia pomocy medycznej ludziom na łodzi. Odpowiadał za całą nawigację w trakcie rejsu. A to też niełatwa sprawa. - W nocy panowała taka ciemność, że nawet z bliskiej odległości nie dało się niczego dojrzeć. Problem zaś stanowiły pływające w wodzie kontenery, których nie widać, a które mogłyby spaść z kontenerowców, o czym często się mówi. Nie widać ich na radarze, a zderzenie z nimi może się źle skończyć. W wodzie sporo było także drobniejszych odpadów, jak beczki itp. Nawet na środku oceanu widać obecność człowieka w postaci śmieci - mówi.
Jak przyznaje, najgorsze okazały się sztormy. Trafili na taki mający 10 stopni w skali Beauforta. Wiatr wieje wówczas z prędkością ok. 100 km/h. - Trudno nawet przejść z rufy na dziób, bo człowiekiem po prostu miota po pokładzie. Nie mówiąc o toalecie. W takich warunkach skorzystanie z niej to prawdziwa sztuka. A taki sztorm potrafi trwać po 5-6 dni. Podczas niego straciliśmy przedni żagiel. Nasza łódź wznosiła się na grzbiet fali, a następnie z niej spadała i w nią uderzała. Siła była tak duża, że rozszczelniło się poszycie między kadłubem a pokładem i do środka wlewała się woda. Podczas snu kapała mi na stopy, co nie było miłym uczuciem. Co kilka dni musieliśmy ją wypompowywać - mówi B. Przystalski. Dziwnie się śpi, kiedy człowiek pomyśli, że do dna jest prawie 6 km. Część załogi zaczęła cierpieć na chorobę morską. - Wbrew pozorom wcale nie podczas sztormu, a później. Gdy już wiatr ucichnie, woda pozostaje wzburzona, i to przez kilka dni. Jacht nie płynie, bo nie ma wiatru. Po prostu nim buja w te i wewte. To wówczas wielu zaczyna mieć problemy - mówi B. Przystalski.
Przez 40 dni telefony znajdowały się poza zasięgiem. - Przyznam szczerze, że chyba tego obawiałem się najbardziej. Wiadomo, prowadząc firmę, komórkę zawsze ma się przy sobie. Przez kilka dni rzeczywiście miałem odruch, by po nią sięgnąć. Później minęło. Wiedziałem, że nie ma to sensu, bo i tak poza zdjęciami, które sobie człowiek ogląda na telefonie, nic nie zrobię. Taki rejs daje przede wszystkim okazję do pobycia z sobą i swoimi myślami, mimo że przecież płyniemy z innymi - mówi B. Przystalski.
Ich trasa wiodła przez Trójkąt Bermudzki, miejsce, które większość statków lotniczych, jak i morskich omija. - Nasza przechodziła przez to miejsce z prostego powodu. Była to najkrótsza droga. Szukaliśmy niżu, który nas odepchnie od Ameryki Wschodniej i skieruje na Europę. Chyba każdy zna tajemnicze historie związane z tym miejscem, gdzie sporo statków i samolotów zaginęło. Nasza załoga także była lekko podekscytowana, a przede wszystkim ciekawa. Nic niezwykłego nas jednak nie spotkało - mówi B. Przystalski.
Z Martyniki przez Trójkąt popłynęli na Azory. Ich portem końcowym był Gibraltar. Wydawać by się mogło, że po sztormie najgorsze mieli już za sobą. Spotkała ich jednak niespodzianka. - W pobliżu cieśniny łodzie atakują tamtejsze orki, które się rozpędzają i w nie uderzają, robiąc dziury w kadłubie. W tym roku zatopiły w ten sposób już trzy jachty. To bardzo duże zagrożenie dla żeglujących - mówi B. Przystalski, dodając: - Myśmy też na nie natrafili. Na szczęście dzięki hukowym petardom udało się je odstraszyć.
Po przepłynięciu 4 tys. mil morskich, czyli ponad 7 tys. km, dotarli do brzegów Europy. - Dopłynęliśmy do Gibraltaru. Pierwsze, co się wówczas czuło, to ulga. Na zakończenie była oczywiście uroczystość, gratulacje - mówi B. Przystalski, dodając: - Na tym rejsie nie zamierzam poprzestać. Już zapisałem się na inny, po Morzu Północnym. Poniekąd wiąże się to też z wymaganiami koniecznymi do uzyskania uprawnienia kapitana jachtowego, które chciałabym zdobyć jeszcze w tym roku.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie