Reklama

W sumie miała blisko 70 koni. Historie 26 z nich opisała w swojej książce Maya Gielniak

31/12/2023 17:20

- W sumie od kupna pierwszego konia przewinęło się ich w moim życiu blisko 70. Z każdym wiąże się jakaś ciekawa historia - mówi Maya Gielniak ze Zdrojów koło Skwieraw. Właśnie ukazała się druga część jej opowieści o tych niezwykłych zwierzętach.

Przypomnijmy, kilka lat temu Maya Gielniak napisała książkę „Moje konie. Historie prawdziwe”, w której opisała sześć z nich. - Rozeszła się błyskawicznie. Jednocześnie zaczęto dopytywać o ciąg dalszy. Sama stwierdziłam, że sześć to strasznie mało. Jak policzyłam wszystkie, które przewinęły się przez moje życie, od kupna pierwszego w 1985 r., okazuje się, że było ich niemal 70 - mówi M. Gielniak. Jej opowiadania nieraz publikowaliśmy na naszych łamach. W koniach zakochała się w wieku 3-4 lat, kiedy to pierwszy raz miała okazję usiąść na grzbiecie rumaka. Jeździć zaczęła 8 lat później. Zrobiła kursy instruktorski i hipoterapii. Przez wiele lat prowadziła własny ośrodek jeździecki, organizowała turystyczne rajdy konne dla zagranicznych gości. Za publikacje „Moje konie. Historie prawdziwe” i „Portrety leśnych ludzi” otrzymała nagrodę na XII Ogólnopolskim Przeglądzie Twórczości Artystycznej Leśników Optal 2021.

Do pracy nad „Moimi końmi II” przysiadła w maju tego roku. - Pisałam z przyjemnością. Tyle mi się w trakcie przypominało ciekawych historii. Wszystkie nasze konie były wspaniałe, jedyne w swoim rodzaju - mówi autorka. 209-stronicowa publikacja zawiera historie tym razem 26 koni opatrzone licznymi zdjęciami, pastelami autorstwa M. Gielniak oraz szkicami, które wyszły spod ręki leśnika i malarza Zygfryda Szycha. Książka również ma trafić na konkurs. Ten odbywa się co trzy lata i najbliższa edycja przypada akurat na 2024 r.

Wciąż jednak nie zostały przecież opisane wszystkie konie M. Gielniak. Szykuje się więc trzecią część. Obecnie jednak pracuje nad książką o... psach. Te czworonogi są jej drugą wielką pasją. - Ich również miałam sporo. Też mi dużo w życiu dały, nauczyły i każdy z nich ma interesującą historię. Chciałabym zdążyć napisać tę książkę również na przegląd. Po niej wrócę do pisania o koniach - zapowiada autorka. Obecnie zostały jej tylko dwa konie - 18-letnie arab Bajan i fiord Mgiełka. - Ponad tydzień temu odeszła 36-letnia kucka Wiola, o której mówiliśmy Wiola Wiecznie Żywa - mówi mówi.

Jeśli ktoś byłby zainteresowany kupnem publikacji, może się zgłosić do autorki mailowo na adres [email protected]. Jedną z opisanych w niej historii publikujemy niżej.

 

OLA

Z OLĄ to była dopiero ciekawa historia. Dostaliśmy ją w 1998 roku w darze. Od Jolanty Kwaśniewskiej. Tak, nie mylicie się, od TEJ  Jolanty Kwaśniewskiej - Pierwszej Damy, żony ówczesnego Prezydenta Kwaśniewskiego. Aby dokładnie opisać tę historię, muszę cofnąć się do 1997 roku, kiedy to robiłam kurs hipoterapii. Wszystko zaczęło się w dniu, w którym przyjechała do nas młoda matka z niepełnosprawnym synkiem. Bardzo prosiła, żeby zająć się Pawełkiem, bo słyszała, że hipoterapia bardzo pomaga. To był impuls, który spowodował, że ukończyłam kurs hipoterapii. W tamtym czasie można było taki kurs zrobić albo w Warszawie, albo w Krakowie, gdzie była siedziba Zarządu Polskiego Towarzystwa Hipoterapeutycznego (PTHip). Wybrałam Kraków. Przez pół roku  co dwa tygodnie jeździłam pociągiem na drugi koniec Polski, by tam od czwartku do niedzieli uczyć się, jak pomagać chorym dzieciom. Zajęcia były bardzo ciekawe, ale nie było łatwo. O to mi właśnie chodziło. Nie o papier czy licencję, ale głównie o wiedzę. A tej nam nie żałowano. Nie spodziewałam się wtedy, że wiedza tam zdobyta za niecałe 10 lat uratuje moje własne zdrowie! No, ale wracam do 1997 roku. Po pół roku ostrej nauki, po bardzo srogich egzaminach i obowiązkowej, dwutygodniowej praktyce w jednym z podanych nam do wyboru ośrodków hipoterapii dostałam wreszcie upragnioną licencję hipoterapeuty. Teraz mogłam wreszcie zacząć sensownie pomagać niepełnosprawnym dzieciom. A zapotrzebowanie na to było tak duże, że przez kilka lat miałam pełne ręce roboty zajmując się prawie trzydziestką dzieci.

Przez ten czas bardzo zaprzyjaźniłam się z Prezes PTHip, panią Olą. Moje konie obsługiwały turnusy rehabilitacyjne organizowane przez PTHip w ośrodku na Ostrowiu. Pani Ola też tam była. Wspólna praca pozwoliła nam poznać się na tyle, że dostałam w pewnym momencie propozycję wejścia do zarządu PTHip (sic!). Na szczęście w dniu, w którym miałam jechać do Krakowa na spotkanie, na którym miałam wejść do zarządu, wypadło mi coś, już nie pamiętam co, ale nie mogłam pojechać. Mówię, że na całe szczęście, gdyż przecież cały czas rozwijała się nasza kura znosząca złote jaja, czyli rajdy. Mimo najszczerszych chęci nie dałabym rady tylu srok za ogony trzymać. Teraz, z perspektywy czasu, sama się dziwię, że byłam w stanie to wszystko ogarnąć! Cały sezon rajdy, po sezonie hipoterapia, szkółka jeździecka, przygotowanie propozycji na następny rok, ulepszanie tras i hodowla koni. A przecież miałam jeszcze dzieci i dom! Tak więc do zarządu nie weszłam, ale sympatia wzajemna z panią Prezes pozostała. Gdy pani Jolanta Kwaśniewska zapragnęła dać w darze jakiemuś ośrodkowi hipoterapii konia, to aby nie popełnić błędu, zwróciła się do pani Prezes Polskiego Towarzystwa Hipoterapeutycznego z pytaniem, jaki ośrodek jest godny, by mu tego konia ofiarować. Pani Prezes nie miała najmniejszych wątpliwości, że najlepiej będzie, gdy DAR ten trafi do Zdrojów.

Nowego konia witały TŁUMY! Towarzystwo Przyjaciół Dzieci Niepełnosprawnych TĘCZA z Bytowa. Dzieci i ich rodzice. Dzieci z naszej szkółki jeździeckiej. Ich rodziny. Prasa, radio, lokalna telewizja. Nasi przyjaciele. Wszyscy wyelegantowani. W pogotowiu torby pełne jabłek i marchewek na powitanie konia. W tle wielkie ognisko. Całe szczęście, że pogoda tego dnia była przepiękna, gdyż wszystko odbywało się pod chmurką. Wreszcie na horyzoncie pojawił się koniowóz. Wielu spodziewało się, że zaszczyci nas Pierwsza Dama albo ktoś z rządu. Niestety, był tylko kierowca z pomocnikiem. Ale mieli wszystkie potrzebne dokumenty przekazania DARU dla OŚRODKA HIPOTERAPII I REKREACJI KONNEJ W ZDROJACH. Gdy wszystko zostało podpisane, dłonie uściskane, a koń wygłaskany, nakarmiony jabłkami, poszedł na pastwisko, zaczęła się zabawa przy ognisku.

Klacz miała na imię OLA. Była kara (czyli czarna) z białą gwiazdką, obfitą grzywą i ogonem, w miarę niska i miała anielską cierpliwość. Przez kilka lat cierpliwie pracowała w hipoterapii i wielu dzieciom pomogła w poprawieniu stanu zdrowia. Pracowałam z nią w Bytowie. Tam, dzięki uprzejmości pani Danuty Wiktorowicz, właścicielki hotelu DANA oraz małego ośrodka jeździeckiego UŁAN W, miałam do dyspozycji krytą ujeżdżalnię, a przy niej stajnię, w której Ola od jesieni do wiosny mieszkała. Z zajęć hipoterapii w Bytowie korzystało regularnie około 30 dzieci. Praca w hipoterapii dawała bardzo dużo satysfakcji i radości. U dzieci widać było wyraźne postępy. No i uśmiech na ich twarzach wart był wszystkich trudów. Przyznam, że miałam kilka momentów, które dały mi wiele satysfakcji i przyprawiły o łzy wzruszenia. Jeden, gdy prawie roczna Dominika ze zwiotczeniem mięśni po kilkunastu zajęciach zaczęła powoli zbierać się do siadania. Popłakałyśmy się obie z mamą Dominiki ze wzruszenia. Inny moment był przezabawny. Jednym z pierwszych moich małych pacjentów był 4-letni Daniel z MPD (Mózgowe Porażenie Dziecięce). Przyjeżdżał do nas jeszcze do Zdrojów na wózku. Miał porażenie czterokończynowe i trudności z mówieniem. Jego rodzice, ludzie niezwykle pogodni, cały swój czas poświęcili, by go maksymalnie usprawnić. Turnusy rehabilitacyjne, masaże, logopeda, basen, hydroterapia, no i konie. Przychodzili 3 razy w tygodniu do Zdrojów, a później do Bytowa. Efekty były widoczne gołym okiem. Początkowo chłopiec siedział zgarbiony z podkurczonymi nogami. Z czasem się prostował, rósł, nogi masowane końskim ruchem odpuszczały, plecy się prostowały. Mówił też coraz lepiej, ale to już zasługa nie konia, tylko logopedy. I pewnego razu, na krytej ujeżdżalni w Bytowie, podczas zajęć z Danielem, wówczas już 11-letnim, pewna pani, która przyszła pierwszy raz, zrobiła mi awanturę. Tak, naprawdę, nakrzyczała na mnie. - To miały być zajęcia z hipoterapii! Ja tu po to przyszłam, a widzę, że wy wsadzacie na konia zdrowe dzieci! Proszę natychmiast zdjąć tego chłopca i zająć się moją Anielką! Spojrzałam na Daniela okiem tej Pani i co zobaczyłam? Elegancko siedzącego chłopca, z idealnie ułożonymi prostymi dłońmi na końskiej szyi. Mama Daniela skręcała się ze śmiechu, a owa pani, gdy się zorientowała, jaką gafę palnęła, nie wiedziała, jak nas przepraszać. Ale w sumie to był chyba komplement - prawda?

Hipoterapią zajmowałam się przez kilka lat, mając do pomocy Halinkę - dziewczynę wyjątkową. Miała rewelacyjne podejście do koni i do dzieci. Rozumiałyśmy się bez słów. Przez wiele lat była moją podporą, najlepszą współpracownicą. Z naszych koni, poza Olą, idealnym hipoterapeutycznym koniem był Indus. Po nim Kosmitka i Śnieżka. Mentos też był fajny, tylko trochę za wysoki, a Trapez - za szybki. Niestety, na kursie nikt nam nie uświadomił, że hipoterapeuta powinien mieć stalowy kręgosłup. Mój taki nie był i po jakimś czasie sama nadawałam się na hipoterapię. Zbiegło się to w czasie z decyzją pani Wiktorowicz, by zamknąć ośrodek jeździecki, a krytą ujeżdżalnię przerobić na salę bankietową. Powoli więc wycofałam się z tej działalności. Olę zaraz pierwszej zimy zaprzęgliśmy ze Śnieżką do sań. Tak jak podejrzewałam, ciągnięcie to było jej ulubione zajęcie. Prawdopodobnie zanim trafiła do hipoterapii, całe życie chodziła w zaprzęgu. Tak więc obie ze Śnieżką miały wspólne hobby, a my piękną, idealnie zgraną, czarno-białą parę. Ola w sezonie rajdowym też kilka razy poszła w rajd. Na jednym z rajdów zakochała się w niej nasza niemiecka klientka. Zawsze marzyła właśnie o TAKIM rodzinnym koniu. Prosiła, prosiła, obiecywała, że Ola będzie miała życie jak w raju i że zostanie u niej aż do śmierci. W końcu się złamałam. Wątpliwości, czy mogę sprzedać dar od Pierwszej Damy, rozwiała Prezes PTHip. - To ten koń jeszcze u ciebie jest? Ile ona ma lat? Pewnie ponad 18? Spokojnie, sprzedaj, przecież jest twoja. I tak była u ciebie bardzo długo. Tym sposobem Ola pojechała na południe Niemiec, by zostać rodzinnym koniem. Rzeczywiście - trafiła do raju. Jej nowa właścicielka regularnie przysyłała nam zdjęcia. A po jakichś 10 latach poinformowała z żalem, że ich ukochana klacz odeszła na wiecznie zielone pastwiska.

Maya Gielniak

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do