
Przebita opona. Tysiące spalonych kalorii. 716 pokonanych kilometrów. Ból mięśni. Wszystko po to, by spełnić jedno z życiowych marzeń.
Z Marcinem Mocholem rozmawiamy trzy dni po jego powrocie do domu. Zdążył już złapać oddech po wyprawie, którą planował od dawna. - Zawsze lubiłem jeździć rowerem. Już dawno myślałem o takim wyjeździe. Pojawiła się rodzina, dzieci i zeszło to na dalszy plan. W zeszłym roku temat powrócił, ale sprawy dnia codziennego pokrzyżowały plany - tłumaczy M. Mochol, który w tym sezonie wreszcie zrealizował marzenie. - Do pokonania tej trasy przygotowywałem się dłuższy czas. Od wiosny, kiedy zrobiło się cieplej, przejechałem rowerem 3,5 tys. km, by być gotowy kondycyjnie. Sprawdziłem też oczywiście sprzęt. Zapakowałem dętki, apteczkę i inne niezbędne rzeczy. Z Tuchomia, gdzie mieszkam, wyruszyłem rankiem 21.07. w kierunku Człuchowa - mówi M. Mochol.
Podróż podzielił na etapy. - Zorganizowałem to tak, by dziennie pokonywać 140-150 km. Średnio jechałem z prędkością 25-27 km/h. Najdłuższy odcinek, 182 km, pokonałem w 9 godzin 23.07. jadąc z Piły do Krabowa, miejscowości za Kaliszem - opowiada rowerzysta. - Oczywiście można pokonać trasę w 4 dni, ale kondycyjnie jest to cięższe i wymaga więcej przygotowań. U mnie było to też związane z możliwościami fizycznymi i noclegami. Przez 3 noce udało mi się spać u znajomych, którzy zgodzili się mi pomóc w realizacji planu. Ci, u których zatrzymałem się w Poznaniu, pojechali później mnie „odprowadzić”. Pokonaliśmy razem 80 km. W trakcie nie obyło się bez niespodzianek. Aby skrócić sobie trochę drogę, chcieliśmy skorzystać z przeprawy promowej przez Wartę. Okazało się, że jest czynna od godz. 8.00 do 10.00. My byliśmy o 11.15. Wyruszyliśmy więc nasypem kolejowym i takim sposobem dołożyłem do trasy 15 km - relacjonuje rowerzysta. - Dwa razy musiałem skorzystać z prywatnych kwater. Wcześniej je zarezerwowałem, aby nie było niespodzianek. Postoje w ciągu dnia robiłem pod sklepami, na parkingach, w lasach - dodaje M. Mochol, przekonując jednocześnie, że zatrzymywanie się nie jest wcale takie fajne. - Gdy człowiek już zsiądzie z roweru i chwilę odpocznie, to ciężko później ruszyć w dalszą drogę. Najważniejsze jest, aby jechać. Wtedy idzie gładko - wyjaśnia.
Rowerzyście dały się we znaki również upały. - Jazda w 36°C męczy szybciej. Nieraz musiałem jechać 4 godziny w otwartym słońcu. Organizm szybciej się w takich warunkach męczy, ale dałem radę. Wybierałem głównie drogi powiatowe i wojewódzkie. Kilka razy zdarzyło mi się jechać obwodnicą. Strach oczywiście był. To, że byłem widoczny i oznakowany, nie znaczy od razu, że inni uczestnicy ruchu poruszają się przepisowo. Na szczęście udało się bezpiecznie dotrzeć na miejsce - mówi tuchomianin. Nie obyło się też bez awarii sprzętu. - Najechałem na gwóźdź, który przebił mi tylną oponę. Co dziwne, przeszedł na wylot i utknął w gumie. Nigdy mi się takie coś nie zdarzyło. Aż zrobiłem zdjęcie. Potem szybko naprawiłem rower i ruszyłem dalej - relacjonuje rowerzysta.
Na trasie wzbudzał niemałe zainteresowanie. - Spotkałem sporo osób, to na postojach, to w drodze, które pytały o podróż. Często rozmawiałem też z innymi rowerzystami. Spotkałem parę z okolic Gdańska, która właśnie wracała z Krakowa. Jechali akurat w stronę Poznania. Zrobiliśmy sobie nawet wspólne zdjęcie na pamiątkę. Polecili mi miejsce na obiad w Częstochowie. Skorzystałem. Faktycznie było smacznie - mówi M. Mochol.
Piątego dnia, na ostatnim odcinku z Częstochowy do Krakowa, rowerzysta miał czas, aby zejść z roweru i pozwiedzać. - Zobaczyłem m.in. Bobolice i Ogrodzieniec. Udało mi się zahaczyć też o Ojcowski Park Narodowy. Wcześniej nie miałem czasu, aby zwiedzać. Ostatniego dnia, gdy wiedziałem, że zdążę do Krakowa, mogłem zobaczyć atrakcje, które znajdowały się na trasie - opowiada.
Na miejsce dotarł 25.07. Dokładnie 5 dnia podróży. - Tak jak sobie założyłem, udało mi się pokonać w tym czasie 716 km. Czemu Kraków? Bo brzmi magicznie. Zresztą to piękne miasto. Tym bardziej cieszy, że mogłem dotrzeć do niego rowerem. Oczywiście miałem chwilę na zwiedzanie - mówi z dumą M. Mochol.
Następnego dnia musiał opuścić krakowskie Sukiennice. - Wracałem pociągiem do Tczewa. Stamtąd rowerem do Tuchomia, do żony i dzieci. Pokonałem 120 km. Po drodze spotkałem parę, która przemierzała odwrotną trasę. Ja jechałem z Kaszub w góry. Oni, z Krakowa, w nasze tereny. Porozmawialiśmy chwilę. Fajnie spotkać osoby, które lubią to samo i dzielić się wrażeniami z drogi - opowiada o ostatnim etapie rowerowej wyprawy M. Mochol.
- Polecam wszystkim takie podróżowanie. Poznaje się Polskę, bo więcej widzi się z roweru niż z wnętrza samochodu. W przyszłym roku chcę się wybrać w inne miejsce. Mam nadzieję, że znajdę kompana, bo z kimś jest raźniej i bezpieczniej - snuje plany cyklista. - Ludzie podchodzą teraz do mnie, gratulując siły i wytrwałości. Fajnie, że budzi to tak pozytywne reakcje. O mojej podróży wiedzieli tylko znajomi. To Marcin Kuzio, przez publikację zdjęć i relacji na portalu społecznościowym, trochę nagłośnił tę sprawę. Ale najważniejsze to, że wszystko, cała ta podróż, nie byłaby możliwa, gdyby nie wsparcie i pomoc mojej żony, Mileny. Ona została z dziećmi w domu. Dopingowali mnie każdego dnia. To dla mnie wiele znaczy - mówi Marcin Mochol.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!