Reklama

Rodzina przy wigilijnym stole, a my na morzu

23/12/2014 08:29
Ustrojona choinka, obfita kolacja, łamanie się opłatkiem... Brzmi jak tradycyjna wigilia, ale Tadeusz Czerlik z Tuchomia i Marek Truskolawski z Bytowa i inni rybacy z naszych stron bardzo często spędzali ją tysiące kilometrów od domu, bez najbliższych.

BO MĘSKA RZECZ BYĆ DALEKO...

Dla wielu pierwszym krokiem do rozpoczęcia pracy rybaka była nauka w Zasadniczej Szkole Rybołówstwa Morskiego w Darłowie, obecnie Zespole Szkół Morskich. Tadeusz Czerlik z Tuchomia i Marek Truskolawski z Bytowa rozpoczęli w niej naukę w weku 14 lat. - Trudno było się dostać, zdawało się egzaminy wstępne. Na jedno miejsce przypadało 6-7 kandydatów. Liczył się też wzrost, co najmniej 155 cm, i waga - nie mniej niż 55 kg - tłumaczy T. Czerlik. - W wieku 14 lat chłopcy przecież cały czas rosną. Mój kolega z klasy też bardzo chciał iść do tej szkoły, ale był w tym za mały. Za to potem wyrósł z niego kawał byka - opowiada żona Tadeusza, Aleksandra.

Po egzaminach wypłynęli na tygodniowy rejs po Morzu Bałtyckim. Po nim ze 120 kandydatów zostawały 24 osoby. Najczęściej selekcji dokonywała choroba morska. Obaj bytowiacy przeszli próbę i po szkole znaleźli zatrudnienie w Dalmorze. W pierwszy rejs wypłynęli w 1974 r. z Gdyni na zachodni Atlantyk. Mieli po 18 lat. M. Truskolawski łowił wtedy na wodach nieopodal Nowej Fundlandii (Kanada). - Mieliśmy awarię statku, więc miesiąc staliśmy w stoczni w Filadelfii. Mieszkało tam sporo Polaków. Zapraszali nas do domów, więc czas płynął nam ciekawie - opowiada pan Tadeusz.

…A KOBIECA WIERNIE CZEKAĆ

- Kiedy związałam się z Tadeuszem, nie zdawałam sobie sprawy, jak to będzie. Żartowałam zawsze, że ze mnie ani panna, ani wdowa, ani rozwódka. A święta bez męża były do niczego... - wspomina, wzruszając się, pani Aleksandra. - Bardzo płakałam, kiedy Marek wyjeżdżał, nie mogłam się z tym pogodzić. Miałam żal, że do innych kobiet codziennie mężowie wracali z pracy, a ja na mojego musiałam czekać pół roku... Potem, jak urodziłam dzieci i musiałam wykonywać też jego obowiązki, nie myślałam tyle, nie miałam czasu - mówi Kordula Truskolawska. - Po pół roku w domu ciągnęło mnie w morze, nawet chciało się jechać. Nie wyobrażam sobie innej pracy. Nigdy nie żałowałem, że ją wybrałem - mówi tymczasem M. Truskolawski. - Nie wiem, czy przystosowałbym się do tego, żeby codziennie chodzić do pracy np. na godz. 7.00 - dodaje tuchomianin. - Tadeusz zawsze na tydzień przez wyjazdem stawał się nieobecny. Myślami był już w rejsie - opowiada pani Aleksandra.

Żony rybaków starały się nie dopuszczać myśli, że może im się coś stać. - Tylko jak w telewizji mówili o katastrofach, patrzyłam, który to statek. Pamiętam, jak pewnego razu przyjechałam po męża na lotnisko, a tam stały dwa karawany i pogotowie. Mocno się wtedy przestraszyłam. Okazało się, że to do innego samolotu. Koleżanka, której mąż pracował jako steward, wiedziała wszystko o oblodzeniach itd. Ja wolałam się w to nie zagłębiać - mówi pani Aleksandra. Dzieciom rybaków, tak jak żonom, trudno było się pogodzić z rozłąką. - A kiedy mąż miał wracać, dzieci czuły, że zbliża się ten czas i w kółko pytały „Kiedy będzie tata?”. Zdarzało się opóźnienie, wtedy był ogromny zawód. Więc później, kiedy już znałam datę przyjazdu, zawsze mówiłam synom, że tydzień później - opowiada pani Aleksandra, mama Grzegorza i Marka. - Trudno się wychowywało synów, kiedy brakowało męża. Bałam się zawsze, że trafią do jakiejś szajki. Na szczęście niepotrzebnie - mówi A. Czerlik.

„GDYNIA RADIO ŁĄCZY”

Bytowiacy z rodzinami kontaktowali się za pomocą telegramów i listów. - Na święta, urodziny czy imieniny otrzymywaliśmy od Marka ozdobne telegramy - opowiada Kordula. - Kiedy w 1988 r. wszedłem do portu w Montevideo, otrzymałem od teścia telegram, że urodziła mi się młodsza córka. Po czterech dniach przyjechałem do domu, akurat kiedy żona wychodziła ze szpitala - wspomina M. Truskolawski. Listy, które ich rodziny wysyłały na skrzynkę Dalmoru lub do portu, ci często otrzymywali z kilkumiesięcznym opóźnieniem, a do tego nieaktualne, nieraz dopiero w kolejnym rejsie albo kilka naraz. - Zdarzało się, że przez 4 miesiące nie miałem wiadomości z domu - mówi pan Tadeusz. - Pamiętam, jak wypłynął w pierwszy rejs i wysłałam mu list, po czym czekałam na odpowiedź. Nie wiedziałam, że mogę jej nie dostać, że mam po prostu pisać. Tadeusz wrócił zawiedziony. Potem już wiedziałam, żeby nie czekać na list zwrotny, tylko pisać i pisać - mówi z uśmiechem żona rybaka.

Panowie do domu dzwonili też przez Szczecin Radio, Gdynia Radio bądź Warszawa Radio. Pośrednikiem był radiooficer. Często zdarzały się jednak problemy z łącznością. - Bywało, że tydzień czekałam na telefon, a Tadeusz często dzwonił w nocy - opowiada pani Aleksandra. - W trakcie rozmowy nieraz połączenie się urywało. Czasem przez 10 minut tylko kilka słów udało się powiedzieć, bo trzeba było je powtarzać. Raz musiała mówić jedna osoba, potem druga, nigdy obie naraz - tłumaczy pan Marek. Później wprowadzono telefon satelitarny. Wtedy kontakt był częstszy, ale połączenie wychodziło bardzo drogo - 10 dolarów za minutę. Teraz jest prościej, pani Kordula do męża, który obecnie pływa w Europie, wysyła e-maile, a M. Truskolawski dzwoni z portu z telefonu komórkowego.

W 7 MINUT 100 TON RYBY

Na statkach stanowili część ok. 80-osobowej ekipy. Pracowały cztery załogi: pokładowa, zajmująca się połowem ryb i naprawą sieci; maszynowa, od obsługi technicznej statku; hotelowa, czyli m.in. kucharze, stewardzi, piekarze; przetwórcza, która filetowała ryby, mroziła je itd. - Kraj, w którym się łowiło, wystawiał też swojego przedstawiciela, czyli obserwatora, który pilnował, czy nie łamiemy ich przepisów - tłumaczy pan Tadeusz. Czasem do załogi należał też... pies. - Również potrzebował dokumentów, więc wyrabialiśmy mu paszport. Jak wracaliśmy na statek po pół roku, cieszył się na nasz widok, kojarzył nas - opowiada rybak z Tuchomia.

W zależności od miejsca łowili m.in. mintaja, błękitka, makrelę, śledzia, dorsza czy halibuta. Średnio w ciągu doby do sieci trafiało 100 ton. - Zdarzało się, że wpadało tylko kilkanaście sztuk, ale pamiętam rekord, w Afryce, kiedy w ciągu 7 min wyciągnęliśmy ponad 100 ton - opowiada T. Czerlik. W Nowej Zelandii w ich sieci zaplątał się ok. 8-metrowy rekin wielorybi. - Nie dało się go wyciągnąć. Sieć rozerwaliśmy na pokładzie. To był kolos! - wspomina T. Czerlik, dodając: - Pstryknęliśmy zdjęcie, jak kolega siedzi w jego paszczy - śmieje się tuchomianin.

ŚWIĘTA TYSIĄCE KILOMETRÓW OD DOMU

Rybacy pół roku przebywali na trawlerze, pół w domu. Przez 30 lat pracy w Dalmorze tylko kilka razy wigilię spędzali w domu. Tę na statku obchodzono zawsze. W kuchni przygotowywano się do niej 2-3 tygodnie. Stół zawsze suto zastawiano. - Kolację codziennie jadło się o godz. 19.30, ale w wigilię przysiadaliśmy o godz. 18.00 i siedzieliśmy wtedy dłużej. Obie zmiany razem spotykały się w mesie - opowiada pan Marek. - Gotował u nas kucharz, który robił dla 80-osobowej załogi takie danie, jakie każdy sobie zażyczył. Ciasta też nie piekło się jednego, tylko kilka czy więcej - mówi T. Czerlik. W każde święta na statku stała ustrojona choinka, dzielono się opłatkiem, składano życzenia. - Jak po takiej kolacji szło się do kajuty, to dużo się myślało o rodzinie, co teraz dzieje się w domu. Staraliśmy się dzwonić, ale każdy wtedy tego chciał, więc czekało się na swoją kolej - opowiada pan Marek.

W stanie wojennym wielu rybaków nie wracało z rejsu. Kiedy przylatywały samoloty na wymianę załogi, niektórzy zamiast do nich wsiadali do miejscowego autobusu. Zostawali m.in. w Kanadzie. - Ja sam się nad tym zastanawiałem, ale żona nie chciała - mówi pan Tadeusz. - Pamiętam, gdy zimą mąż był w rejsie, a ja stałam z 3-miesięcznym synem na rękach i patrzyłam przez okno, jak czołgi przejeżdżają. Myślałam tylko, gdzie ja będę uciekać - wspomina pani Aleksandra.

WÓZEK Z KANADY, BUTY Z URUGWAJU

Każdy, kto pierwszy raz przekraczał równik, musiał przejść chrzest. Czekał go tor przeszkód, czyli m.in. tunel z brezentu z pod prąd puszczaną z węża wodą, kąpiel w smarach, ropie, picie ohydnego „koktajlu Neptuna”. Na koniec otrzymywali oficjalny dyplom ukończenia chrztu z nadanym imieniem, najczęściej nazwą ryby. Marka przemianowano Strojnikiem, Tadeusza - Cefalem.

Mieli też inne przygody. Kiedy M. Truskolawski stał w porcie w Vancouverze w Kanadzie, na statku obok nagrywano film z Chuckiem Norrisem. - Kręcili cały dzień jedną scenę, helikopter w kółko startował i lądował - opowiada bytowiak, dodając: - Na naszym statku, w Vedze, też kręcono jakiś film akcji. Oprócz tego np. na Falklandach dokumentalny o pracy rybaka.

Podczas jednego rejsu nieopodal Vancouveru T. Czerlik brał udział w akcji ratowania załogi tonącego kutra amerykańskiego. - Otrzymaliśmy sygnał SOS i popłynęliśmy na pomoc. Ludzi udało się uratować, ale statek zatonął na naszych oczach - opowiada.

Największe wrażenie wśród odwiedzanych miejsc zrobiła na rybakach Republika Południowej Afryki. - Pamiętam, że jak w latach 70. zobaczyłem Kapsztad, bardzo mi się spodobało to miasto, nowoczesne, zadbane, czyściutkie - wspomina tuchomianin. Jego żona śmieje się, że zwiedził pół świata, a Polski nie zna. - Warszawę widziałem tylko przy okazji wymiany załogi - mówi T. Czerlik. - Ja dwa lata temu pierwszy raz odwiedziłem Zakopane - śmieje się pan Marek.

Pobyt w odległych krajach był okazją do sprowadzania tego, czego nie ma w Polsce. Np. ściany pokoju Truskolawskich ozdabiają drewniane maski z Afryki. - Chłopcom przywoziłem zdalnie sterowane samochodziki z Kanady, żonie m.in. kożuch z Monte Video, skórzane buty z Kanady, biżuterię. Raz wezwali mnie do urzędu skarbowego, bo nie odnotowałem, że przywiozłem kożuszek. Kupiłem go dla syna, a urzędnicy myśleli, że na handel. Nawet jak kawałek mydła zostawał i się go przywoziło, trzeba było wszystko zadeklarować - tłumaczy T. Czerlik. - Oglądałam program w telewizji, że te afrykańskie maski mają złą moc, więc wszystkie pochowałam - mówi A. Czerlik. - Córkom sprowadziłem wózek i butelki do picia z Kanady. Korduli np. futro z Grecji - wymienia pan Marek.

M. Truskolawski i T. Czerlik wspólnie odbyli tylko jeden rejs - ostatni w Dalmorze. Obecnie oboje pływają po morzach Europy, choć rybak z Tuchomia w tym roku na morzu spędził tylko 6 tygodni.

[gallery link="file" ids="15482"]

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do