
Z pochodzącym z Kołczygłów Radosławem Dudyczem, pięciokrotnym medalistą mistrzostw Polski w maratonie, rozmawiamy o jego karierze sportowej i o tym, czym dziś się zajmuje.
„Kurier Bytowski”: To już prawie 5 lat, jak zakończył Pan karierę zawodniczą, ale można powiedzieć, że nadal żyje Pan sportem. Jest Pan trenerem biegowym i personalnym, prowadzi własną grupę Dudycz Run…
Radosław Dudycz: Ale ten czas biegnie (śmiech). Mam to szczęście, że w sposób płynny potrafiłem zamienić rolę zawodnika na trenera. Mam grupę zawodników z całej Polski, którym pomagam w spełnianiu ich biegowych marzeń. Rozpisuję im plany w oparciu o ich fizyczne możliwości, jednocześnie uwzględniając ich obowiązki zawodowe i życie rodzinne. Niektórymi opiekuję się już niemal 10 lat. Cieszę się, że są w stanie mi zaufać, a ja potrafię tak układać ich trening, że wciąż osiągają satysfakcjonujące rezultaty. Niektóre współprace przerodziły się w przyjaźń, co jest wartością dodaną w tego typu pracy.
W styczniu rozpoczął Pan treningi w ramach akcji „Aktywuj się w maratonie”, której celem było przygotowanie biegaczy amatorów do startu w 6. Gdańsk Maratonie. Z powodu pandemii koronawirusa ta zaplanowana na 19.04. impreza nie doszła do skutku. Pan jednak nie zerwał kontaktu z grupą, tylko zajęcia przeniósł do internetu.
Na prośbę Gdańskiego Ośrodka Sportu przeprowadziłem cykl 5 wykładów dotyczących teorii i praktyki treningu. Starałem się przybliżyć wiedzę z zakresu planowania treningu, techniki biegu, motywacji, poszukiwania celów sportowych w trudnym okresie pandemii. Osoby, które chciałyby zapoznać się z tymi prezentacjami, zapraszam na swój profil na facebooku.
Jak zaczęła się Pan fascynacja sportem? Od najmłodszych lat, czy jednak trochę czasu upłynęło, zanim stwierdził Pan, że chce być sportowcem?
Jak większość moich rówieśników, których dzieciństwo przypadło na lata 80., całymi dniami przebywałem na szkolnych boiskach. Brałem udział we wszystkich możliwych zawodach (gry zespołowe, badminton, tenis stołowy, wieloboje lekkoatletyczne, biegi przełajowe). Systematyczne treningi rozpocząłem dopiero w 1999 r., gdy miałem już 17 lat. Na bieganie namówił mnie mój nauczyciel wychowania fizycznego w szkole średniej, pan Piotr Zduński. Zajęło mu to ponad dwa lata. Miał dar do wyławiana talentów. Między innymi Tomek Czubak (rekordzista Polski na 400 m) i Darek Adamczyk (wielokrotny medalista w sprintach) zostali „wyłapani” właśnie przez niego.
Czy sukcesy przyszły od razu? Jakie były pierwsze ważne dla Pana osiągnięcia?
Zacząłem systematycznie trenować w wieku 17 lat, a moi rówieśnicy zwykle takie treningi mieli już jako 14-, czy 15-latkowie. W tym wieku to bardzo duża przewaga. Na początku moim celem było zakwalifikowanie się na mistrzostwa Polski. W kategorii junior na dystansie 3000 m musiałem osiągnąć wynik nie gorszy niż 8,40.00 min. Pamiętam, że w ostatnich zawodach kwalifikacyjnych w Sopocie pomógł mi w tym Piotr Kałdowski, prowadząc bieg od startu do mety. Osiągnąłem czas 8,39.89. Ogromnie się cieszyłem, że po półrocznym treningu byłem w stanie uzyskać minimum. Na mistrzostwach Polski w Kielcach zająłem jednak ostatnie, 11 miejsce. Trochę „zjadła” mnie trema, byłem też nie do końca przygotowany, ale tak z reguły bywa na początku kariery każdego sportowca. Z czasem nabiera się większego doświadczenia, uczy się swojego ciała i zaczyna podchodzić do treningu bardziej racjonalnie. Już jako młodzieżowiec w 1995 i 1996 r., startując na 10000 m, w mistrzostwach Polski zająłem najmniej lubiane przez sportowców czwarte miejsca. W Krakowie przegrałem medal na finiszu o 0,09 s (trzy metry), a rok później we Wrocławiu dobry wynik - 29,25.64 min - nie pozwolił mi znaleźć się na podium, bo konkurencja okazała się jeszcze szybsza.
Naprawdę duże sukcesy zaczął Pan odnosić - można by powiedzieć - w dojrzałym już jak na sportowca wieku, bo 30 lat. Wówczas zdobył Pan swój pierwszy medal mistrzostw Polski, przygotowując się już wtedy w oparciu o plany treningowe, które sam Pan sobie układał.
Mój pierwszy medal mistrzostw kraju i sportowy sukces to rok 2004. Zająłem wówczas trzecie miejsce w półmaratonie z wynikiem 1,04.01 h, zaś dwa tygodnie później zwyciężyłem w Maratonie Warszawskim z czasem 2,17.21 h. Pamiętam, że w trakcie półmaratonu w Pile już na dziesiątym kilometrze biegłem jedynie z Piotrkiem Drwalem i dyktującym tempo Adamem Dobrzyńskim. Można powiedzieć, że medale były już w zasadzie na tym etapie rozdane. Byłem tak podekscytowany perspektywą swojego pierwszego upragnionego medalu, że nie byłem zainteresowany walką o złoto. Trochę przegrałem ten bieg w swojej głowie. W Warszawie z kolei od 30 km biegłem już sam. Z tyłu zostawiłem Piotrka, a Adam miał za zadanie prowadzić tempo biegu do 30 km. A plany treningowe układałem sobie od 2003 r. Na początku konsultowałem się z Jasiem Hurukiem, od którego sporo się nauczyłem. Bardzo dokładnie opracowałem sobie ostatnie 8 tygodni przed docelowym startem, które w mojej ocenie są kluczowe. W efekcie na imprezach docelowych zawsze byłem w formie.
W 2005 r. w Dębnie sięgnął Pan po pierwszy swój medal mistrzostw Polski na dystansie, na którym odnosił największe sukcesy, czyli w maratonie.
Rok 2005 był konsekwencją świetnej jesieni 2004 r. Można powiedzieć, że byłem wtedy „na fali”. Do Dębna jechałem jako pretendent do jednego z medali. Zdobyłem srebrny. Wygrał wtedy Rafał Wójcik, który świetnie bieg rozegrał taktycznie.
Potem nastały „chudsze” lata. Czym było to spowodowane?
Lata 2006-2008 to okres eksperymentowania w treningu. Biegałem wtedy bardzo dużo i szybko na treningach. Były okresy, w których potrafiłem pokonywać przez kilka miesięcy średnio po 750 km. Czułem się przemęczony, nie omijały mnie kontuzje. Cieszę się, że potrafiłem przetrwać ten trudny czas. Warto było.
Nie było chwili zwątpienia, że coś robię nie tak i myśli, że może lepiej dać już sobie spokój z wyczynowym sportem?
Myślałem o tym dużo wcześniej, bo już w 2001 r., gdy wiosną uczestniczyłem w tragicznym wypadku, w którym zginęło dwóch moich kolegów. Jesienią pobiegłem swój pierwszy maraton w Koszycach. Na skutek tego startu, poprzedzających go przygotowań i zapewne także nie do końca zrehabilitowanego po wypadku kręgosłupa, nabawiłem się kontuzji kolana. „Męczyłem” się z nim ponad rok. Wtedy wróciłem do pracy w szkole. To był dla mnie najtrudniejszy okres w karierze. A lata 2006-2008 były mocno przepracowane. Wiedziałem, że systematyczny trening i nabyte doświadczenie kiedyś zaowocują. Na szczęście, nie myliłem się (śmiech).
Karta odwróciła się w 2009 r., gdy w Dębnie wywalczył Pan mistrzostwo kraju w maratonie i to reprezentując klub ze swojej rodzinnej miejscowości - Kołczygłów.
To było jedno z moich marzeń. Zdobycie tytułu mistrza Polski, reprezentując barwy miejscowości, w której się wychowałem. Moja radość była nie do opisania. Tego dnia byłem nie do pokonania. Wtedy byłem chyba w swojej życiowej formie. Mogę nieskromnie powiedzieć, że byłem pewien, że wygram te mistrzostwa.
Po roku, w przełożonych na jesień ze względu na katastrofę smoleńską mistrzostwach w Dębnie, zdobył Pan złoty medal. W 2011 r. chciał Pan po raz trzeci z rzędu sięgnąć po tytuł mistrzowski. Byłaby to wspaniała sprawa. Jednak na przeszkodzie stanął wirus grypy żołądkowej. Wówczas mówił nam Pan, że tak mocno nie chorował od 5 lat.
Tak, to był dla mnie trudny okres. W lutym pojechałem na obóz do Muszyny. Niestety, od osób w ośrodku, w którym przebywałem, zaraziłem się tym wirusem. Dodatkowo poślizgnąłem się na lodzie i naciągnąłem sobie pachwinę. Ostatecznie po dwóch tygodniach wróciłem do domu, wiedząc, że marzenie o trzecim mistrzowskim tytule oddaliło się bezpowrotnie.
W 2013 r., tym razem w Warszawie, wywalczył Pan swój piąty medal mistrzostw Polski w maratonie - brązowy po samotnym zmaganiu się z trudami dystansu.
To był niezwykle dziwny bieg. W tym maratonie ani nikt mnie nie wyprzedził, ani ja nikogo nie minąłem. Na pierwszym kilometrze ukształtowały się grupy. Ja biegłem samotnie przez cały dystans poza pierwszą dziesiątką. Kilka osób, które biegły przede mną, zeszło z trasy. Wbiegając na metę byłem pewien, że jestem czwarty z Polaków. Po kilku chwilach dotarło do mnie, że Heniu Szost około 30 kilometra musiał zejść z trasy z powodu kontuzji i tym sposobem umożliwił mi zdobycie mojego kolejnego medalu mistrzostw Polski.
Podsumujmy Pana sukcesy w mistrzostwach Polski w maratonie: 5 medali, w tym 2 złote. Tylko 4 maratończyków może pochwalić się, że zdobyło ich więcej, i to tylko o jeden. W klasyfikacji medalowej wszechczasów w tej konkurencji zajmuje Pan 12 miejsce.
W mistrzostwach Polski byłem skuteczny. Potrafiłem przygotować optymalną formę na dany dzień. Uczyłem się tego latami. Warto podkreślić, że swój pierwszy medal w biegu maratońskim zdobyłem w wieku 35 lat.
Zakończył Pan karierę w 2015 r. w wieku 41 lat. I na koniec przyszedł jeszcze jeden sukces - zajął Pan 4 miejsce w Amber Expo Półmaratonie w Gdańsku, osiągając najlepszy w Polsce wynik w biegu ulicznym na 21,097 km w kategorii czterdziestolatków.
Przede wszystkim chciałem zakończyć swoją karierę w Gdańsku, czyli w mieście, w którym mieszkam od ponad 20 lat. Tu miałem największą grupę swoich kibiców. Zdecydowałem się na półmaraton, gdyż uznałem, że właśnie na tym dystansie mogłem podjąć próbę pobicia rekordu Polski w kategorii masters - czterdziestolatków. Ówczesny rekord 1,07.14 h miał już swoją długą historię. W 1995 r. uzyskał go Czesław Najmowicz. Tego dnia byłem w dużo lepszej formie mentalnej niż fizycznej. Pamiętam, że już na piątym kilometrze miałem pierwsze kryzysy - musiałem zmagać się pobolewaniem stopy, doskwierał mi też mięsień dwugłowy uda. Z pewnością moje doświadczenie i „mocna głowa” pomogły osiągnąć ten rekordowy wynik - 1,06.56 h. Każdy kilometr przebiegłem średnio w tempie 3 min 10 s. Lepszego zakończenia kariery nie mogłem sobie wymarzyć.
Czy czuje się Pan sportowcem spełnionym, czy może jednak jest pewien niedosyt, że można było osiągnąć więcej?
Nie do końca spełnionym. Moim marzeniem był udział w Igrzyskach Olimpijskich. Myślę, że przy większym szczęściu, jeszcze większej determinacji i podjęciu większego ryzyka byłoby to możliwe. Powinienem więcej zaryzykować, inwestując w obozy wysokogórskie. Należało spróbować swoich sił w komercyjnych, szybkich maratonach, takich jak Berlin, czy Wiedeń. Moje maratony były taktyczne i nastawiałem się głównie na miejsce, zaś czas był sprawą drugorzędną. Pamiętam, jak w 2009 r. w Dębnie po zejściu pacemekerów po 21 km tempo tak osłabło, że przez 3 km wręcz truchtaliśmy. Nikt z czołówki nie chciał wyjść na prowadzenie. Straciłem wtedy co najmniej minutę.
Co by Pan powiedział młodym ludziom, którzy zastanawiają się, czy swoją drogę życiową związać ze sportem?
Uprawianie jakiejkolwiek dyscypliny sportu to kształtowanie cech charakteru, które później procentuje. Dyscyplina, systematyczność, radość z przezwyciężania słabości, większa znajomość swojego ciała i psychiki, pewność siebie - to tylko niektóre ze skutków regularnego uprawiania sportu. Po zakończeniu kariery sportowej, jak widać chociażby na moim przykładzie, można znaleźć pomysł na siebie. Trzeba też pamiętać, że uprawianie sportu może być świetną przygodą, którą się wspomina do końca życia.
Dziękuję za rozmowę.
METRYCZKA
Imię - Radosław;
nazwisko - Dudycz;
wiek - 46 lat;
wzrost - 180 cm;
waga: treningowa - 64 kg, startowa - 62 kg, obecna - 69 kg;
wykształcenie - wyższe (absolwent Akademii Wychowania Fizycznego w Gdańsku - 1999 r.); zawód/praca - nauczyciel wychowania fizycznego, trener lekkiej atletyki;
dzieci - Agatka (2 lata), Jaś (10 miesięcy);
miejsce zamieszkania - Gdańsk;
ulubiony sportowiec - Jan Huruk;
wzór sportowca - Janusz Kusociński;
hobby - majsterkowanie;
ulubiona potrawa - spaghetti bolognese;
ulubiona muzyka - polski rock;
ulubiona książka - biografie sportowców;
ulubiony film - „Ostatni samuraj”.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!