Prezentujemy kolejną część opowieści o Braunschweigu.
W drodze powrotnej z Fiedlandu do Braunschwiegu namawiam kuzyna, abyśmy pojechali przez Göttingen. Miasto, mimo że dwa razy mniejsze od Braunschwiegu, zalicza się do najważniejszych ośrodków akademickich Niemiec. Mój towarzysz podróży dodaje, że z Getyngi pochodzi Herbert Grönemeyer, którego muzyki słuchamy podczas jazdy. Grönemeyer z kolei to jeden z najważniejszych muzycznych idoli obecnego pokolenia niemieckich trzydziesto- i czterdziestolatków. Wsłuchuję się w teksty, zwłaszcza dwóch utworów z wymownymi ze względu na moje poszukiwania tytułowymi Neuland (nowy kraj) i Der Weg (droga). To, o czym śpiewa ten niemiecki aktor i piosenkarz, mogło z pewnością dotyczyć np. migrantów, choćby tych, którzy z okolic Bytowa – pomyślałem. Piosenki nastrajają mnie do kolejnych spotkań z bytowiakami nad Okerem. Ale po kolei.
Umówiliśmy się nieprzypadkowo przy Altewiekring. ,,Altewiek”, jak nazywają tę ulicę tutejsi, od wschodniej strony zamyka historyczne śródmieście. Stoimy via a vis dawnego pruskiego budynku garnizonowego, w którym mój osiemdziesięcioletni rozmówca pracował w latach 80. XX w. w roli dozorcy zatrudnionego przez magistrat. Wówczas w tym ogromnym gmachu mieszkały rodziny tzw. ,,nowych Niemców”, przesiedleńców, którzy trafiali tu bezpośrednio z obozu we Friedlandzie. Takich miejsc, jak to było w mieście więcej. Każda w innej części Braunschweigu ! Kazerna przy Altewiek była największa. Kolejna np. znajdowała się na Heidbergu na ul. Griegstr. Młodsze pokolenie naszych z Bytowa mówiło na to osiedle Grykówa.
Lecz z opowiadania wynika, że dawnego bytowiaka nie zatrudniono wyłącznie, by dozorował obiekt pełen azylantów, uciekinierów, osób przybyłych na stałe z dowodem osobistym w jedną stronę w kieszeni czy turystów, którzy, jak pisała rutynowo Ambasada PRL w Kolonii, ,,odmówili powrotu po kraju”. Okazuje się, że dla wielu załatwiał formalności, uczył i pomagał nowo zdeklarowanym Niemcom pokonywać bariery społeczne, w tym, co istotne, nauczyć się języka!
Podczas spaceru zmieniam jednak wątek naszej rozmowy i próbuję się dowiedzieć, w jaki sposób udało się mu wyjechać. Przed naszym spotkaniem zdobyłem tylko informację, że mieszkał w Bytowie i do Niemiec trafił w 1979 lub 80 roku. Zdecydowałem się na wyjazd, gdy miałem prawie 45 lat na karku. Najmłodsze dzieci były nastolatkami. W Polsce byłem zatrudniony na stanowisku kierowniczym, więc z wcześniej przeprowadzonego rozeznania wiedziałem, że oficjalnie mnie nie wypuszczą na stałe. W 1977 pojechałem w odwiedziny do najbliższej rodziny, aby sprawdzić, jak tu jest i czy rzeczywiście życie mają łatwiejsze. Wtedy nabrałem przekonania, że trzeba z Polski wyjechać.
Z miejscowym taksówkarzem pojechaliśmy do Poznania, potem pociągiem przez Getyngę do Braunschweigu. To było latem. Z dwójką dzieci wyjechałem na wizę turystyczną. Żona została. Po roku starań udało się jej oficjalnie wyjechać. Dopiero wtedy byliśmy razem. Zdumiony, a jednocześnie zaciekawiony, pytam o ryzyko, o to czy się nie obawiał, bo przecież różnie to mogło się skończyć? Wspomina, że i owszem strach był, ale miał na miejscu ludzi, którzy gwarantowali realizację tego planu. Miał pewność, że to się uda. W innym przypadku, nie dałbym się na to – stanowczo podkreśla.
Robi się chłodno, więc naszą rozmowę kontynuujemy w jego mieszkaniu. Dochodzi godzina 16:00. W Braunschweigu, jak i pewnie w całych Niemczech to pora na poobiednią kawę. Widzę, ze na stole do kawy gospodyni postawiła ,,kucha” - drożdżówkę. W smaku i wyglądzie taka, jaką jemy dziś w wielu kaszubskich domach – pomyślałem.
Potem kolejna opowieść, tym razem o wkroczeniu ,,Rusków” do podbytowskiej wsi, w której mieszkał wraz z rodzicami i rodzeństwem wiosną 1945 r. O tym, jak jego-podrostka i kilku innych zabrano do pędzenia bydła pod Sierakowice. Z dumą zaznacza, że udało im się ,,wykiwać” ruskich. Zbiegli nocą i szczęśliwie po paru dniach trafili na powrót do domu. Równocześnie dodaje, że właśnie on był inicjatorem tej ucieczki.
Zrobiło się późno, nie wypada nadużywać gościnności. Najważniejsze, że jesteśmy umówieni na kolejne spotkanie na działce, gdzie moi krajanie trzymają jeszcze skrzynię, która już ponad 20 lat służy im do składowania ,,bulew” - jak się wyrazili. Nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie to, że to typowa drewniana skrzynia, robiona u bytowskiego stolarza na okoliczność wyjazdu do Niemiec na stałe. Jak dodaje gospodarz - była wypełniona rodzinnymi pamiątkami, ale też spirytusem. Takie dwie, żona zabrała, wyjeżdżając do Niemiec. Bardzo chcę ją zobaczyć, to przecież zabytek.
W myślach zbieram w całość tę mówioną autobiografię bytowskiego autochtona. Odważny gość, w ciągu trudnych 40 lat życia podjął dwie decyzje, które za każdym razem radykalnie i pewnie szczęśliwie odwracały jego los – spuentowałem sobie w duchu, siedząc już w autobusie liniowym jadącym w kierunku na Weststadt.
Jest końcówka kwietnia, w okolicach Braunschweigu, a przede wszystkim w pobliskich górach Harz na szczycie Brocken trwają przygotowania do zlotu czarownic - obchodów Walpurgisnacht. Z tej okazji w wiejskich miejscowościach obywa się palenie ognia i zabawy ludowe. W Vechelde miejscowości graniczącej z Braunschweigiem od strony Wesztatu co roku ,,gminne palenie ognia” odbywa się i innej wsi. Mój brat cioteczny, urodziny już tutaj zabiera mnie wieczorem na zabawę. Twierdzi, że powinienem zrobić sobie przerwę i poznać prawdziwych Niemców, tutejszych-miejscowych Saksończyków. Nie musiał mnie długo namawiać! Było to bardzo pouczające doświadczenie. Wróciliśmy ok. trzeciej nad ranem. Wydaje mi się, że witałem się z prawie setką osób. Potwierdzam! Byli tam tutejsi z dziada pradziada, ale generalnie najbardziej zapamiętałem tych pochodzący z Polski, najczęściej ze Śląska, Mazur. Trafiła się także osoba z Pomorza Zachodniego. A jakże poznałem również kolejnego krajana z bytowskich stron. Od słowa do słowa i okazało się, że to tata szkolnej koleżanki kuzyna. Pomimo tak późnej pory udało mi się namówić tego 50 latka na wywiad. W Polsce urodził się i wychował się nad Stednicczim Jezorem. W Dojczlandzie całe lata mieszkał z rodziną w bloku. Aż wreszcie parę lat temu wrócił na wieś, gdzie postawił dom w pobliżu Kanału Śródlądowego (niem. Mittellandkanal) najdłuższej drogi transportu wodnego w Niemczech, umożliwiającą komunikację pomiędzy Odrą a Renem.
Dwa dni później rozmawiamy w pięknym domu z cegły klinkierowej. W jednym z pierwszych pytań próbuję wybadać, dlaczego akurat padło na Braunschweig. Mój tata pracował tutaj podczas wojny, zresztą jego siostry i bracia osiedlili się w tym mieście przed jej wybuchem. Mama miała ośmioro rodzeństwa! Niezły łańcuch wyjazdowy, typ wewnętrznej migracji zarobkowej do większych aglomeracji. Historia lubi się powtarzać – dziś jest podobnie, zmieniły się tylko kierunki - pomyślałem. Następie mój rozmówca dodał, jak gdyby podsumowując – w moim pokoleniu / powojennym – AS/ było to samo, z ośmiorga rodzeństwa wszyscy w Niemczech. Ja dołączyłem do nich ostatni pod koniec 1978 roku. Od początku do końca wyjazdem kierowała matka. Ojciec się nie mieszał. Jemu właściwie było obojętnie. Jak podkreśla – rodzice zawsze wspominali, że te starania wyjazdowe drogo ich kosztowały, zwłaszcza w Powiatowej Komendzie MO. Dalej ciągnie wątek związany z presją, jaką przez kilka miesięcy doświadczał ze strony zakładu pracy i władz wojskowych, ponieważ krótko przez staraniem o wyjazd wyszedł z wojska. – Trudno było otrzymać zgodę, ale nigdy nie myślałem, że tak mnie przeczołgają w WKU i moim zakładzie. Brakowały mi 2 pieczątki do kompletu w tzw. obiegówce. Bez tego Milicja nie wydałaby paszportu! Do WKU jeździłem – bez przesady – kilkanaście razy. Major pytał o przydział lub nr broni – jeśli nie widziałem mówił wprost ,,przyjedź, jak sobie przypomnisz!”. W zakładzie pracy ktoś zamierzał mnie wrobić w jakieś malwersacje, ale ostatecznie się nie dałem! – wspomina z animuszem.
Logistyka wyjazdu w jego przypadku była prosta. Jako kawaler wyjechał z jedną walizką późną jesienią. Zamówił u bytowskiego taksiarza kurs na dworzec do Poznania. Wspomina, że jechali mercedesem! Ale nazwiska kierowcy już nie pamięta. W walizce miałem trochę bielizny na zmianę, no i najważniejsze 5 butelek spirytusu i 3 gęsi - śmieje się po latach. Podziękowałem domownikom za czas. Wychodząc na ścianie wśród fotografii w antyramach zauważam znajomy krajobraz. Poznaję oczywiście, ale specjalnie zapytuję, jakie to jezioro? Studzienice – słyszę w odpowiedzi. Pożegnałem się słowami To do zobaczenia nad jeziorem.
Każdy z moich bohaterów tych i wcześniejszych wywiadów zdecydowało się na wyjazd w tzw. kwiecie wieku. Większość podejmowała decyzję o tym, czy i jak ,,wyjechać w świat” pomiędzy 20 a 40 rokiem życia. Gross z nich w Braunschweigu żyje drugie lub trzecie dziesięciolecie. Wychowuje się tam już pokolenie prawnuków tych, którzy ,,za Gierka” opuszczali PRL. Powoli więc bilansują już swoje dokonania. Ale o tym, jak po latach życia i zmian, które zaszły zarówno nad Renem, jak i nad Wisłą oceniają swoją emigrację w ostatniej części - za tydzień.
Adam Starzyński
[gallery link="file" ids="13179"]
Obserwuj nas na Google News
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Komentarze opinie