
Jako 16-latek został zmuszony przez Niemców do kopania masowych grobów dla mordowanych Żydów pod Drohobyczem. - Potem przyszli Rosjanie i z dwutygodniowym zapasem sucharów kazali iść na wojnę - wspomina Bronisław Rafaląt. Do swojego domu pod Lwowem nigdy nie wrócił. Nową małą ojczyznę znalazł na Kaszubach.
MUNDUR BUDZI WSPOMNIENIA
- Za każdym razem, gdy ubiera swój mundur, płacze - mówi synowa B. Rafaląta pomagając teściowi założyć galowy wojskowy ubiór. Wśród kilkunastu medali na jego piersi jeden jest najważniejszy. - Krzyż walecznych za bohaterstwo podczas operacji przekraczania Nysy Łużyckiej z II Armią Wojska Polskiego. B. Rafaląt miał wtedy niespełna 20 lat, ale też bagaż doświadczeń godny dojrzałego człowieka.
Urodził się 15.10.1924 r. w niewielkiej miejscowości Letnia położonej 100 km na wschód od Przemyśla, 60 km od Lwowa. - Wieś należała do gminy Medenice, powiat Drohobycz, w dawnym województwie lwowskim. Mój ojciec, dawny żołnierz armii austriackiej, prowadził niewielkie gospodarstwo. Ziemia była urodzajna i łatwa w obróbce, wokół rozciągały się niewielkie pagórki. Czasami jeździliśmy do Drohobycza. Pamiętam gwarne miasto i zakupy w małych sklepach, które w większości należały do Żydów. W mieście żyło ich ponad 15 tys. Jeszcze więcej w pobliskim Borysławiu, gdzie wydobywano naftę i gaz ziemny - opowiada pan B. Rafaląt z Trzebiatkowej, który obchodzi właśnie 90. urodziny. Na jego życiu silne piętno odcisnęła wojna. To ona sprawiła, że 68 lat temu trafił na Kaszuby.
BUDZĄCE STRACH WYWÓZKI
- W 1939 r. Niemcy przeszli przez naszą miejscowość dochodząc do Stryja, 20 km dalej na wschód. Tam się zatrzymali. Potem, na podstawie niemiecko-radzieckiego układu znaleźliśmy się w strefie radzieckiej. Gdy we wsi pojawiła się Armia Czerwona mówili, że przyszli nas oswobodzić z pańskiego jarzma. Pamiętam, że wszyscy się z tego śmiali, bo akurat u nas majątek miał dziedzic Dębowski, który był dobrym, szanowanym przez wszystkich człowiekiem. Bolszewicy nie zważali na to. Wszystkich okolicznych ziemian zabrali i wywieźli na wschód - opowiada. Kilkunastoletniemu chłopcu życie wywróciło się do góry nogami. - Z uczciwych i szanowanych ludzi zrobili wrogów Związku Radzieckiego, kułaków i bandytów. Przychodzili bez uprzedzenia, dawali godzinę na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy i zabierali na dworzec kolejowy. Tam czekali cały dzień aż ich zapakują do wagonów. Podróż na Sybir, w strasznych warunkach, trwała nawet dwa, trzy miesiące. Do Charkowa trafiła cała nasza granatowa przedwojenna policja. Wszyscy żyli w strachu. Ludzie się bali, bo wciąż znikała jakaś rodzina. Po właścicielach ziemskich na Sybir zaczęli trafiać również więksi gospodarze. Widziałem, jak zabierali naszych sąsiadów. W końcu na liście do wywózki znalazł się również mój ojciec, bo czerwonogwardziści dowiedzieli się, że w czasie rewolucji walczył w austriackim wojsku. Mieli go wywieźć 15.07., ale pod koniec czerwca przyszli Niemcy - mówi B. Rafaląt.
MASOWE GROBY
To był jednak dopiero początek wojennej zawieruchy, która dotknęła jego rodzinę. - Jako 16-latek zostałem skierowany do pracy przymusowej do Borysławia, pobliskiego ośrodka przemysłowego. Trafiłem do brygady budowlanej. Głównie kopałem tam groby dla Żydów, których masowo mordowali Niemcy. Ogromne doły miały jakieś 2,5 m szerokości, 3,5 m głębokości i blisko 200 m długości. Przywozili samochodami po 1 tys. ludzi do lasu i rozstrzeliwali. Po wszystkim znowu przywożono nas. Niektóre groby były przysypane przez Niemców cienką warstwą ziemi. W innych ciała ludzi - kobiet, mężczyzn i dzieci, leżały na wierzchu, na krzyż i w poprzek. To był straszny widok. Naszym zadaniem było ich zasypanie - opowiada 90-latek. Losy odwróciły się dopiero w 1944 r. - Rosjanie po raz kolejny nas „oswobodzili”. W sierpniu miałem 19 lat, kiedy ogłoszono mobilizację. Do wojska mieli iść wszyscy Polacy i Ukraińcy w wieku od 18 do 60 lat. Zdolnych do służby zebrano na placu koło siedziby gminy z zapasami jedzenia na 14 dni. W domu się nie przelewało, dlatego mama nasuszyła mi chleba. Tylko w postaci sucharów nadawał się do jedzenia przez tak długi okres - wspomina B. Rafaląt. - Po spisaniu, wszystkich podzielono. Ukraińcy trafiali bezpośrednio do Armii Czerwonej, a Polacy, w tym ja, do tworzącej się II Armii Wojska Polskiego - opowiada.
ŚWIEŻO UPIECZONY ŻOŁNIERZ
19-latek z pozostałymi poborowymi pomaszerował aż do Rzeszowa. - Przejście 100 km zajęło nam 2 dni. Na początku nie mieliśmy polskich mundurów. Nie odróżnialiśmy się od Rosjan, bo dali nam swoje polowe. Zaraz potem rozpoczęło się przygotowanie bojowe, musztra i szkolenie. Polskie koszary stały nad samą Wisłoką. Wstawaliśmy o godz. 5 rano i szliśmy się kąpać do rzeki. Polskich oficerów brakowało. Było kilku przedwojennych, którzy trafili do nas prosto z rosyjskich łagrów, dlatego instruktorami byli Rosjanie. Ci to umieli szkolić! Mieli też wiedzę, ale na gruntowne przeszkolenie nie było czasu, bo mieliśmy iść „wąchać” proch - mówi B. Rafaląt.
Młodziutki żołnierz ze wsi Letnia trafił do piechoty. - Byłem w łączności. Do naszych zadań należało utrzymanie za wszelką cenę komunikacji na linii frontu. Czasami trzeba było dotrzeć do przerwanej linii i naprawić ją pod ostrzałem nieprzyjaciela. Naprowadzaliśmy też artylerię na cel - opowiada 90-latek.
- Polskie mundury dostaliśmy przed 1 listopada. Zaraz potem poszliśmy do boju, dalej na zachód. Brakowało polskich oficerów, dlatego najczęściej dowódcą kompanii zostawali Ruscy. To oni wydawali komendy polskim dowódcom batalionów - mówi B. Rafaląt. Jak wspomina, jedyną dobrą stroną wojaczki okazały się zwiększone racje żywnościowe. - Przed wyruszeniem na front dostawaliśmy 55 dag chleba. Gdy poszliśmy walczyć, dzienną rację zwiększono do 1 kg. Do tego często amerykańską konserwę z tłuszczem. Jedzenia przybywało im dalej posuwaliśmy się na zachód, bo Niemcy uciekali i zostawiali własne zapasy - mówi B. Rafaląt.
KULE CZĘSTO SIĘGAŁY CELU
Żołnierz z polskich kresów wschodnich nie raz otarł się o śmierć. - Rosjanie z ludźmi, nawet swoimi, się nie liczyli. Przychodzili i mówili, że będzie nastupienie, czyli po naszemu natarcie. Po czym przez godzinę w kierunku niemieckich pozycji grzmociła artyleria. Potem ruszała piechota. To było straszne. Musieliśmy iść przed siebie, a koło głowy świstały kule. Nieprzyjaciel dodatkowo prowadził obstrzał z moździerzy, często przez zaminowane pozycje wroga. Nasze szeregi dziesiątkowali strzelcy wyborowi, którzy dobrze wykonywali swoją robotę. Co chwilę obok mnie padał jakiś kolega, z którym przed chwilą rozmawiałem. Straty były ogromne. Nie zważano na to. Po jakimś czasie natarcie powtarzano. Tak do skutku - opowiada mężczyzna.
- Kiedyś do naszego dowódcy przyszedł radziecki major. Chciał, aby nasz batalion wsparł natarcie na ukrytych w okolicznych lasach Niemców. Zapytał, ilu liczy żołnierzy. Gdy ten odpowiedział, że 40, śmiał się i wreszcie powiedział - co to za batalion? - opowiada 90-letni żołnierz II Armii Wojska Polskiego. - Ruscy mieli sposoby na utrzymanie dyscypliny. Podczas natarcia za piechotą szedł enkawudzista. Strzelał do każdego, kto się zatrzymał. Były przypadki, że żołnierz zginął, bo chciał zawiązać buty. Niektórzy nie wytrzymywali tej presji. U Rosjan zdarzało się, że żołnierze odwracali się i strzelali do oficera - wspomina B. Rafaląt.
ŚMIERĆ NA KAŻDYM KROKU
Na początku kwietnia 1945 r. II Armia WP w ramach Frontu Ukraińskiego zajęła pozycję na Nysie Łużyckiej. Choć zbliżał się koniec wojny, najtrudniejszy egzamin bojowy dopiero czekał młodego żołnierza z Kresów. - Tam ludzie ginęli jak muchy. Gdy niemiecka artyleria zaczynała ostrzał, pociski padały jeden koło drugiego. Wokół fruwała ziemia, odłamki i ludzkie szczątki. Jak ognia baliśmy się pocisków moździerzowych. Wystarczyło, że taki tylko delikatnie czegoś dotknął, a już rozrywał się i wszystko w pobliżu na strzępy. Kiedyś jeden z nich upadł tuż obok mnie, odbił się od ziemi i nie wybuchł. Miałem wtedy dużo szczęścia. Innym razem, gdy jeden z pocisków uderzył niedaleko, poczułem tylko powiew gorącego powietrza i pisk w uszach. W jednym pękł mi bębenek. Polała się krew. Wybuch odrzucił mnie, upadłem. Próbowałem wstać, ale zaraz się przewróciłem, bo nie mogłem utrzymać równowagi. Do dziś została mi po tym pamiątka. Muszę nosić aparat słuchowy na to ucho - mówi B. Rafaląt.
Miał jednak więcej szczęścia niż większość jego kolegów. - Niektórzy na zawsze tam zostali. Najgorsze były miny. Kiedyś żołnierz tuż obok wszedł na taką. Spadła na mnie jego noga - mówi B. Rafaląt. Śmierć czyhała na każdym kroku. - Pewnego razu okrążyliśmy Niemców, którzy ukryli się w lesie. Przyjechało NKWD aby sprawdzić, czy nasza siła jest wystarczająca do ich rozbicia. Ich dowódca przyszedł do nas na pierwszą linię frontu. Dowódca naszego batalionu pochwalił towarzysza, że się nie boi. Ten chcąc pokazać swoje bohaterstwo wziął lornetkę i wychylił się z okopu. Zaraz potem padł strzał. Niemiecki strzelec wyborowy trafił go prosto w czoło. Oficer osunął się na ziemię. Odważni na wojnie szybko ginęli - mówi B. Rafaląt, który oprócz utraty słuchu w jednym uchu nie odniósł żadnej rany. - Jestem w czepku urodzony - śmieje się 90-latek.
TOŻSAMOŚĆ W BUTELECZKACH
W końcu nadszedł czas przeprawy przez rzekę w ramach operacji Łużyckiej. - Mieliśmy przejść Nysę 14.04. o godz. 6.00 rano. Miałem radziecką pepeszkę. To była dobra broń, ale nie mogła się zamoczyć, bo powodowało to zatarcie zamka. Najpierw saperzy wyznaczyli miejsce, gdzie bezpiecznie można było dojść do rzeki. Z brzegu był jeszcze gruby lód, wchodziliśmy jednak w wodę po szyję trzymając broń nad sobą. Wcześniej w tym samym miejscu nieudane natarcie przeprowadzili Ruscy, dlatego co jakiś czas pod stopami czuło się ciało jakiegoś żołnierza. Tego dnia powąchałem prochu, ale po raz kolejny udało mi się przeżyć - opowiada B. Rafaląt. - Nie mieliśmy nieśmiertelników. Każdy nosił w kieszeni kartkę ze swoim imieniem i nazwiskiem, adresem i datą urodzenia włożoną do buteleczki po lekarstwach. Gdy żołnierze ginęli, chowaliśmy ich w różnych miejscach. Pod kościołami, cerkwiami lub koło drogi. Gdy po jakimś czasie ekshumowano ciało, z kieszeni wyjmowano buteleczkę. Tylko dzięki temu ustalano, kim był - opowiada mieszkaniec Trzebiatkowej.
Wojna zbliżała się do finału. - Kiedyś włączyliśmy radio i usłyszeliśmy, że następnego dnia Niemcy mają podpisać kapitulację. Mimo to jeszcze tego wieczoru, ruskie katiusze przez parę godzin waliły w stronę Niemców - wspomina B. Rafaląt, patrząc na swój portret wykonany w 1947 r. Na piersi widać krzyż walecznych nadany za męstwo podczas operacji łużyckiej.
NOWA OJCOWIZNA
Zakończenie działań wojennych dla młodego żołnierza nie oznaczało demobilizacji. - Wraz z innymi trafiliśmy do Kłodzka, gdzie stacjonowaliśmy aż do lutego 1946 r. Mundur zdjąłem w stopniu sierżanta - mówi B. Rafaląt. Nigdy nie wrócił do swojego domu w podlwowskiej wsi. - Polacy mieszkający na wschodzie bali się bolszewickich rządów i wywózek na Sybir. W strachu większość opuściła swoje domy i szła na zachód za frontem. Podobnie zrobił mój ojciec. Jako repatriant ze wschodu przeniósł się na Pomorze. W Trzebiatkowej objął 15-hektarowe gospodarstwo. Z wojska przyjechałem prosto do niego. Rękami i nogami chciałem wracać do domu, ale zdawałem sobie sprawę, że nasza ojcowizna jest już przeżegnana na zawsze - wspomina pan Bronisław.
Tuż po wojnie Trzebiatkowa przypominała prawdziwy kulturowy tygiel. - Gdzieniegdzie mieszkali jeszcze Niemcy. Część gospodarstw objęli Polacy, którzy przyjechali z bliska, tuż z za przebiegającej obok wsi granicy. Pojawili się też repatrianci z kresów i przesiedleńcy z akcji „Wisła”. Pozostali też autochtoni: Łąccy, Żmuda Trzebiatowscy, Lipińscy, Gostomscy. Inni mieszkańcy ich szanowali, bo ich gospodarstwa górowały nad pozostałymi. Byli dobrymi rolnikami. Większość jednak w połowie lat 70. wyjechała do Niemiec - opowiada wiekowy mieszkaniec Trzebiatkowej.
Przyjezdni na początku nie mogli się odnaleźć. - Tam, skąd pochodziliśmy, na polu trudno było znaleźć jeden kamień. Gdy się udało, to rolnik zawsze brał go do kieszeni i rzucał na drogę. Czasami kamienie nawet kradziono. Mama nawet przywiozła jeden ze sobą do kapusty kiszonej. Tymczasem kiedy rodzice tu przybyli, na podwórzu leżały całe sterty - opowiada B. Rafaląt, dodając: - Ojciec kosił zboże, które zasiali jeszcze Niemcy. Przez prawie rok dzieliliśmy z nimi dom.
STRZELANIE I GOSPODARKA
Zaraz po przyjeździe do Trzebiatkowej żołnierz II Armii Wojska Polskiego został zaangażowany do organizacji Służby Polsce. - To coś na wzór przedwojennych strzelców. Szkoliłem młodzież z zakresu obsługi broni i strzelania. Zabierałem ich też na tzw. trzydniówki do PGR-ów. Na wykopki, żniwa i sianokosy. W SP chłopcy przechodzili podstawowe przygotowanie do przyszłej służby wojskowej. Na co dzień strzelaliśmy z KBKS-ów. Na ostre strzelanie mieliśmy KBKAK. Broń była zamykana w skrzyni na posterunku milicji w Tuchomiu albo w gminie. Wyszkoliłem kilku dobrych strzelców, którzy osiągali sukcesy na zawodach w dużych miastach. Po 8 latach organizację jednak rozwiązano - mówi B. Rafaląt, który dziś z dystansem patrzy na ówczesną rzeczywistość. - Rolnicy, którzy objęli gospodarstwa, bali się tzw. królestwa niebieskiego. Tak żartobliwie nazywano kołchozy. Po wojnie do gospodarzy przychodzili młodzi ludzie namawiający ich do wstąpienia. Kiedyś przyszli i do mnie. Poradziłem im, aby pogadali ze swoim ojcem lub dziadkiem, bo ja mam już zdanie na ten temat. Odprawiłem ich, ale za parę dni przyszli partyjni aktywiści. Widać było, że są po szkołach. Przekonywali, jak to będzie wspaniale, gdy wstąpię do spółdzielni i jakie będę miał z tego korzyści. Odpowiedziałem, żeby poszli przekonywać innych. Jak zobaczę, że w tym kołchozie będzie jak w królestwie niebieskim, to się przyłączę - opowiada.
DOBRY GOSPODARZ
W okolicach Tuchomia byli jednak rolnicy, których udało się namówić do założenia spółdzielni. Takie powstały w Tuchomiu i Tuchomku. - W tej drugiej miejscowości była spółdzielnia im. Lenina. Kiedyś pojechałem zobaczyć, jak działa. Żartowałem wtedy, że gdyby Lenin zmartwychwstał i ją zobaczył, natychmiast by umarł. W chłopskiej chlewni hodowano świnie. Nie było tam jednak porządnego ogrodzenia bucht. Drzwiczki pozabijano gwoździami, dlatego kobieta, która codziennie wyrzucała gnój, musiała skakać przez ogrodzenie. Spółdzielnia szybko padła. Dłużej istniała ta w Tuchomiu – opowiada ze śmiechem B. Rafaląt, który do początku lat 70. pełnił funkcję przewodniczącego Gromadzkiej Rady Narodowej w Trzebiatkowej. - Potem zostałem kierownikiem Spółdzielni Kółka Rolniczego. Gospodarowaliśmy na 1,2 tys. ha. Niechętnie wspominam ten okres, bo ówczesne rządy były dziadowskie. Gdy kosiliśmy zboże, nasze ciągniki wszystko woziły do Ustki, gdzie ziarno przeładowywano na statek. Wyszedłem kiedyś na wieżę obserwacyjną przy porcie, aby zobaczyć odpływające z naszym zbożem statki. Przez dłuższy czas płynęły na północ. Gdy było widać już tylko koniec masztu, nagle skręcały na wschód. To potwierdzało nasze podejrzenia, że cała nasza produkcja trafia do Związku Radzieckiego - mówi B. Rafaląt.
- Mimo że pracowałem w kółku, na wszelki wypadek trzymałem własne gospodarstwo, bo pamiętałem czasy wojenne. Ludzie głodowali, a gospodarz zawsze jakoś sobie dawał radę, bo coś zasiał i wyhodował - mówi B. Rafaląt.
Chociaż z sentymentem wspomina swoje rodzinne strony, Trzebiatkowa stała się jego nowym domem. - Nie żałuję, że wojenna zawierucha nas tu przygnała. Zawsze mi się tu podobało, bo lubiłem polowanie i wędkowanie, a ani ryb ani zwierzyny w lesie tu nigdy nie brakowało - mówi urodzony pod Lwowem B. Rafaląt, który w ubiegłym tygodniu w gronie rodzinnym obchodził swoje 90. urodziny.
[gallery ids="14387"]
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie