
Mimo wielu przeciwności losu, jest człowiekiem pogodnym i wyjątkowo otwartym. Sport to dla niego remedium na problemy dnia codziennego i sprzymierzeniec w walce z chorobą. Z Jackiem Wałdochem, świeżo upieczonym mistrzem Polski w rzucie dyskiem osób niepełnosprawnych, spotkaliśmy się w „Stacji Smaku”.
Jakie to uczucie zostać mistrzem Polski?
Chyba jeszcze nie mogę uwierzyć, że dołączyłem do zacnego grona medalistów mistrzostw kraju. Fantastyczna sprawa.
To Twój największy sukces sportowy?
Dotychczas, tak. Zacząłem treningi po dłuższej przerwie spowodowanej kontuzją, więc tym bardziej cieszy złoty medal.
Jaki inne sukcesy masz już na swoim koncie?
W zeszłym roku na mistrzostwach w Zielonej Górze wywalczyłem brązowy medal w rzucie dyskiem, przy czym wtedy odbywały się one w łączonych kategoriach [F55, F56 i F57 - osób z niepełnosprawnością kończyn dolnych całkowitą i częściową oraz amputantów - przyp. red.]. W Polsce często zawody odbywają się właśnie w tej formule.
Jadąc do Słupska, liczyłeś na kolejny medal?
Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Zawodnik, który w ubiegłym roku wygrał, światowa czołówka, a srebrny medalista mniej więcej na podobnym poziomie co ja. Był w zasięgu. Na miejscu okazało się, że pierwszego z nich nie ma, a drugi chyba zapomniał potrenować przed mistrzostwami. Był kompletnie bez formy.
A jak od podszewki wygląda start zawodników w Twojej kategorii?
Każdy z uczestników wykonuje rzuty na tzw. kozie ustawionej na podeście. Kozę, czyli takie siedzisko, każdy przygotowuje sam pod siebie. Oczywiście regulamin określa jej parametry techniczne, ale jest to generalnie indywidualna sprawa. Różnią się w szczegółach. Zawodnicy startują po kolei, wykonując od razu serię 8 rzutów, przy czym 2 są próbne. Na zawodach wyższej rangi ustawia się po kilku zawodników, którzy rzucają na komendę. Wszystko przebiega wówczas znacznie sprawniej.
Każdy od razu wykonuje 6 konkursowych rzutów, więc chyba do końca nie można być pewnym swojego wyniku...
Może tak się dziać w łączonych kategoriach. Krótko wyjaśnię. Wynik końcowy to składowa uzyskanej odległości, dzielonej przez rekord świata w odpowiedniej kategorii, a następnie pomnożonej przez 1000. To daje punkty, które decydują o klasyfikacji. Może tak być, że wyprzedzi cię facet, który rzucił nieco bliżej. Nawet teraz w Słupsku zdarzyło się, że trzeci zawodnik miał lepszy wynik od drugiego...
Zatrzymam się przy kozie. Co z nią?
Gdyby nie koza, Jacka by tu nie było (śmiech). Wszystko dzięki bytowskiemu przedsiębiorcy, panu Andrzejowi Grabowskiemu, który mi taką kozę zbudował. Sam ją zaprojektowałem, on wykonał. Zbudowana z aluminium, dzięki czemu jest bardzo lekka. Waży niespełna 10 kilogramów. Wcześniej miałem stalową. Tamta, dla porównania, ważyła ok. 30 kg! Był problem, żeby ją spakować, przenieść, ustawić... W moim przypadku to ważne.
Skoro zawodnicy sami muszą zadbać o sprzęt, mam na myśli kozę, sędziowie zapewne są w tej kwestii restrykcyjni.
Owszem, są. Jednak jeśli znają zawodnika, bo przewinął się już przez kilka imprez, albo rzuca od lat, rozpoznają kozę i jest ok. Ale przeważnie sprawdzają sprzęt. Mają powody, bo zdarzają się oszustwa. Ostatnio jeden z zawodników miał kozę z oparciem, co jest zabronione. Pomaga w rzucaniu. W pchnięciu kulą bywa podobnie. Do podtrzymywania używa się tam drążka. Ten musi być sztywny, nie może być elastyczny, żeby nie poprawiał motoryki pchnięcia. Ale wiadomo, niektórzy próbują to obejść.
Ile waży dysk, który przyniosłeś dziś ze sobą?
Dysk waży kilogram. W mojej kategorii. W innych może być inaczej. Startują zawodnicy z rozmaitymi przypadłościami - niewidomi, karły, amputanci itp. Dla przykładu niewidomi rzucają dyskiem o masie dwóch kilogramów, czyli jak w pełni sprawni sportowcy.
A jak właściwie zaczęła się Twoja przygoda ze sportem?
Zawsze starałem się żyć aktywnie. Zaczęło się od gry w kosza. W szkole średniej jeździłem na różne turnieje dla osób na wózkach. Startowałem również w olimpiadach sportowych, gdzie były rozmaite konkurencje - koszykówka, łucznictwo, maratony i półmaratony. Generalnie wszystko zaczęło się od gry w koszykówkę, choć bardziej pod kątem wyjścia ze znajomymi, żeby po prostu porzucać i się poruszać. Z wiadomych przyczyn nie miałem możliwości trenować w klubie, na przykład w Trójmieście.
A kiedy zrodził się temat lekkiej atletyki?
Wszystko zaczęło się dzięki Lechowi Stoltmanowi [bytowiak mieszkający obecnie w Chojnicach, miotacz kulą - przyp. red.]. On wciągnął mnie w „lekką”. Tu ciekawostka. Poznaliśmy się, gdy miałem 14 lat i zacząłem chodzić na siłownię. Leszek trenował wówczas kulturystykę. Wtedy jeszcze nie poruszał się na wózku... Przygodę z pchnięciem kulą rozpoczął rok wcześniej ode mnie. Było to 4 lata temu. Dzięki wcześniejszym regularnym treningom, od razu stał się najlepszym zawodnikiem w swojej kategorii w Polsce. Pomyślałem, że również spróbuję swoich sił.
Czyli zaczęło się od kuli...
Tak, ale krótko to trwało, bo zacząłem rzucać dyskiem.
Skąd zmiana?
Stwierdziłem, że dysk bardziej mi leży. Wiadomo, dalej leci... Poza tym w kuli już mamy jednego mistrza (śmiech). Wolę nie rywalizować z Leszkiem...
Wejście w regularne treningi było trudne?
Nie, bo zawsze byłem aktywny. W moim przypadku trudno być regularnym, choćby przez względy zdrowotne. Ale staram się jak mogę, żeby praca była systematyczna. Po zdobyciu mistrzostwa jestem jeszcze bardziej zdeterminowany.
Jesteś tu dziś z trenerem Arkadiuszem Zagdanem. Jak się zaczęła wasza współpraca?
Spotkaliśmy się kiedyś w pubie na meczu piłki nożnej. Dowiedział się, że trenuję i potrzebuję pomocy. Powiedział, że pomoże i ruszyliśmy z tematem (śmiech). Wcześniej pomagali mi przyjaciele, za co serdecznie im dziękuję.
Często trenujecie?
Wygląda to tak, że umawiamy się w określone dni, ale to może się zmieniać, bo każdy z nas ma swoje życie i obowiązki. Generalnie staramy się przynajmniej dwa razy w tygodniu. Nie trenujemy, kiedy pogoda nie dopisuje. To nie ma sensu z czysto technicznych przyczyn. Dysk i ręka stają się śliskie, a wtedy nie podkręcisz dysku. Wówczas pracuję w siłowni. Na wszystko trzeba czasu i cierpliwości. Rzucanie codzienne mijałoby się z celem. Zajedziesz się, a techniki nie wypracujesz (śmiech).
Właśnie, ważniejsza siła, dynamika, czy technika?
Każdy z tych elementów jest istotny. Na pewno muszę się wzmocnić na siłowni, bo bez tego nie zrobię wyniku. Ale też nie może być to kosztem dynamiki. Jednak chyba technika najważniejsza i na tym skupiamy się z Arkiem przede wszystkim.
Rzucasz jedną ręką (prawą), jakie partie są najbardziej zaangażowane?
Przede wszystkim brzuch, więc muszę nieco „maćka” zgubić (śmiech). Cała góra praktycznie - barki, mięśnie ramion i pleców. Tak naprawdę każdy mięsień działa, choć nie zawsze to odczuwamy.
Domyślam się, że musisz dbać o zrównoważony rozwój ciała.
Tak, to ważne. Nigdy nie skupiałem się na pracy nad poszczególnymi partiami. Ważne, żeby nie obciążać tylko jednej strony ciała.
Nie spytałem, gdzie właściwie trenujecie?
Przy SP 1 w Bytowie, dawnej „piątce”. Wszystko dzięki życzliwości dyrektora Jerzego Jobczyka. Zgodził się, żebym trenował tam w godzinach popołudniowych. Jestem mu za to ogromnie wdzięczny. Wcześniej musiałem rzucać gdzieś po polach w okolicach Bytowa, albo na działce, gdzie nie raz musiałem prosić znajomych, żeby skosili mi trawę. Ciężko znaleźć dysk, jak ugrzęźnie w chaszczach (śmiech).
Faktycznie, trudno w Bytowie o miejsce do treningu dla lekkoatletów.
Brakuje go nie tylko mnie, ale też pełnosprawnym sportowcom. Gdyby był odpowiedni obiekt, z miejscem do treningu w normalnych warunkach, z kołem, siatką zabezpieczającą. Wiadomo, dysk zawsze może się wyśliznąć i nieszczęście gotowe. W końcu waży kilogram. Zdarza się to bardzo rzadko, ale zdarza się...
Być może się to zmieni. Są plany budowy stadionu lekkoatletycznego.
Śledzę temat i liczę, że taki powstanie. Chciałbym, żeby przy jego budowie władze miasta uwzględniły głos ludzi z lokalnego środowiska lekkoatletycznego. Nie tylko opinie i sugestie zdrowych sportowców, ale również nas, niepełnosprawnych. W moim przypadku na takim obiekcie niezbędny byłby podest, na którym stawia się kozę a na jego brzegach są miejsca do zaczepienia lin. Niewielkie potrzeby, ale ważne, i może warto o nich dyskutować, zanim ruszą prace.
Pewnie borykacie się również z innymi kłopotami...
Najgorsze są braki w sprzęcie. Pracujemy na dyskach, które użyczył nam trener Dariusz Kutełło. Ten sprzęt jest w dobrym stanie, ale ma już swoje lata. Nie ma co ukrywać, przydałyby się nowe dyski startowe, ale też treningowe, gumowe. Trenujemy tylko na 8 dyskach, co sprawia, że po wyrzuceniu ich czas zabiera nam ich zbieranie, i tak w kółko. Gdyby było ich więcej, zajęcia byłyby wydajniejsze. Potrzebny jest również podest, o którym wspominałem, piłki lekarskie i inne akcesoria.
Z innej beczki, jakie kolejne sportowe cele ma Jacek Wałdoch?
Czas pokaże. W tej chwili skupiam się na tym, by spokojnie, krok po kroku, trenować. Byle nie wpaść w rutynę, albo przeświadczenie, że coś muszę.
Zdradzisz jakiś najbliższy cel?
Dobić do 30 metrów. Minimum, które uprawnia do bycia w kadrze narodowej. Jak uzyskam ten poziom, kadra ponoć sama się upomni (śmiech). Co potem? Może zawody międzynarodowe. Nie wiem, czas pokaże. Najpierw chcę uzyskiwać dobre wyniki na krajowej arenie. Nie ukrywam, jest też motywacja finansowa. Bycie w kadrze to też sposób, żeby otrzymać stypendium. Pieniądze jednak potrzebne.
Pytałem, jak się zaczęła Twoja przygoda ze sportem, ale zastanawiam się, co właściwie pchnęło Cię w tym kierunku?
Lubię rywalizację (śmiech). A poważniej, Mike Tyson powiedział kiedyś, że można osiągnąć każde pieniądze, być najbogatszym na świecie. Jednak możesz to w każdej chwili stracić. Tak naprawdę człowiek dąży do chwały i tytułów, których nie zabierze mu nikt.
Facet przekonał się o tym, jak mało kto...
On akurat faktycznie (śmiech). Powiem Ci, że od momentu zdobycia tytułu mistrza Polski jest mi niezmiernie miło, gdy spotykam znajomych, którzy gratulują sukcesu i, co znacznie ważniejsze, podkreślają, że są ze mnie dumni...
Chciałbym spytać o chorobę, ale nie wiem...
Spokojnie, bez oporów mówię o tym, co mnie spotkało.
No właśnie. Opowiesz?
Cierpię na rozszczep kręgosłupa, zwany bardziej fachowo przepukliną oponowo-rdzeniową. Jestem przypadkiem lajtowym, bo mogę choćby chodzić o kulach. Mam wielu znajomych, którzy tak naprawdę poruszają się wyłącznie na wózku. Nie ruszają nogami, mają też dużo innych problemów zdrowotnych. To są przypadki, gdzie naprawdę jest ciężko.
Domyślam się, że były trudne chwile...
Nie da się ich uniknąć. Ale radzę sobie. Śmiem twierdzić, że przez chorobę stałem się dojrzalszy, mam większy bagaż doświadczeń od starszych od siebie ludzi. Prawdopodobne, że nie byłbym osobą, jaką jestem, gdyby nie choroba. Ale, mimo przeciwności, nigdy się nie poddawałem. Były wzloty i upadki, jednak zawsze staram się iść do przodu.
Sport jest dla Ciebie sposobem na rehabilitację?
Nie tylko. To remedium nawet na zwykły codzienny zły humor, a ten, nie ukrywam, czasem bywa.
I pomaga?
Działa... jak się człowiek wyżyje (śmiech), pomaga jak najbardziej.
Robisz do dla siebie, czy próbujesz coś udowodnić innym?
Kiedyś myślałem w tym temacie trochę o innych ludziach, ale z wiekiem, już dość dawno, zacząłem podchodzić do tematu inaczej. Wszystko co robię, jest moje i tego nikt mi nie zabierze. Nazwałbym to zdrowym egoizmem.
No tak, nikt nie będzie żył za ciebie...
Właśnie z tego założenia wychodzę. I nie zamieniłbym swojego życia na inne. Tak naprawdę biegać mogę, próbowałem wspinaczki skałkowej na ścianie, pływać i jeździć na rowerze umiem, tańczyć też, chociaż nie wiem (śmiech). Mam marzenia, jak każdy, pracuję i rozwijam się w swojej pracy, kiedyś chciałbym założyć rodzinę. Jak każdy.
Gdzie pracujesz?
Pracuję jako operator lasera i jestem bardzo zadowolony z tego, co robię. Wiem, co chcę robić w życiu.
Imponuje mi Twoje podejście, że mimo choroby...
Chciałbym, żeby każdy, bez względu na niepełnosprawność, był sobą i żył pełnią życia. Taką przemyślaną, w zgodzie ze sobą. Ważne, żeby się nie poddawać, bo to w naszym przypadku istotne. Żeby mieć cel i do niego dążyć. Spoglądać na siebie, nie przejmować się opinią innych.
Ale w obliczu choroby nie jest to łatwe.
Pewnie, że nie, ale inaczej się zamęczysz. Kiedyś, za czasów studiów, dużo jeździłem rowerem. Podczas przejażdżki spotkałem kobietę z córką na wózku, z tą samą chorobą. Tak naprawdę jest ona dość powszechna. Nawiązaliśmy krótką relację, ale mam nadzieję, że coś z tego mojego optymizmu się udzieliło i zostało w tej dziewczynce. Innym razem na turnusie rehabilitacyjnym w Jarosławcu poznałem kobietę i jej 8-letniego synka. Chłopak zachwycił się tym, co robię, mimo choroby, i pod koniec pobytu oświadczył mamie, że nie wyjedzie z Jarosławca, póki ta nie kupi mu ciężarków do ćwiczeń. Miałem satysfakcję, że odcisnąłem jakieś piętno, w pozytywnym sensie.
Czyli sport - walka o siebie. Co powiedziałbyś innym niepełnosprawnym osobom, żeby zachęcić ich do bycia aktywnym.
Polecam sport, bo zwyczajnie sport to zdrowie. Ale przede wszystkim równowaga w głowie. Gdzie tylko mogę, przemycam takie podejście do tematu aktywności fizycznej wśród osób niepełnosprawnych. To jedyna droga, żeby normalnie funkcjonować. Coś w stylu „moje życie, moje zasady”.
Z mojej strony tyle. Dziękuję Ci za rozmowę. Ja też dziś się czegoś nauczyłem.
Nie ma sprawy (śmiech). Dzięki za rozmowę.
Rozmawiał Daniel Zakrzewski
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!