
Hania Maliszewska szybko dała się poznać jako przesympatyczna dziewczyna. Co ujęło nas najmocniej, to jej miłość do rugby. Jak sama mawia - to nie dyscyplina sportu, a styl życia. Spotkaliśmy się w restauracji T29 Sports Pub na PGE Energa Arenie w Gdańsku.
Daria Dyks - Jak właściwie zaczęła się Twoja przygoda ze sportem?
Hanna Maliszewska - Ponoć już w szkole miałam niestwierdzone ADHD (śmiech). Od dziecka nie mogłam usiedzieć w miejscu. Dużo grałam w piłkę ręczną, koszykówkę, trenowałam piłkę nożną w Canicule Bytów. Po szkole poszłam na Akademię Wychowania Fizycznego w Gdańsku, bo zawsze chciałam być nauczycielem.
Czyli zaczęło się od futbolu?
Przez pięć lat grałam w piłkę nożną. Niewiele w futbolu osiągnęłam. Czasem z dziewczynami z Canicuły cieszyłyśmy się, jak zdobyłyśmy bramkę (śmiech).
Piłka nożna - piękny sport. Nie chciałaś w tym zostać?
Myślę, że nie byłam jakoś szczególnie utalentowana, jeśli chodzi o futbol. Miałam problem z trafianiem do bramki, a że grałam na pozycji napastnika, koniec przygody z piłką był nieunikniony (śmiech). Poza tym nie było w tym przyszłości. W dodatku w niewielkim mieście, jakim jest Bytów.
Czyli już wtedy marzyłaś o profesjonalnym uprawianiu sportu?
Zdecydowanie tak. Początkowo w głowie miałam piłkę ręczną. Udałam się obejrzeć trening w klubie uczelnianym, ale dziewczyny były już tak dobrze wyszkolone, że nie miałabym szans się przebić.
Poszłaś więc w kierunku rugby. Kiedy i jak ta przygoda się zaczęła?
Krótko po przyjściu na studia poznałam Natalię Majkę, która od niedawna grała w rugby. Poszłam na trening, trochę z nudów. Przyznam, że początkowo nie czułam się dobrze w Gdańsku i co tydzień wracałam do Bytowa. Postanowiłam znaleźć jakieś hobby. Po kilku treningach nasz trener [Janusz Urbanowicz - przyp. red.] powiedział, że mam talent, i zostałam.
No i zostałaś z dobrym efektem - mam na myśli sukcesy w klubowym rugby.
W czasie gry w Rugby Club Lechia Gdańsk zdobyłam dwa mistrzostwa kraju (pierwsze w 2013 r.), a w dwóch kolejnych sezonach, już w barwach Biało-Zielonych Ladies Gdańsk dorzuciłyśmy dwa kolejne tytuły. Chyba więc nieźle.
Jak wygląda dzień z życia rugbystki?
Rano uczelnia, obiadek, może małe zakupy, trening i do domu. Trochę ostatnio doszło treningów indywidualnych, żeby poprawić kondycję (śmiech).
Treningi są wyczerpujące?
Strasznie, zwłaszcza te czysto techniczne. Wymagają skupienia na maksa, bo w każdej chwili łatwo o uraz. Czasem tak wyczerpują, że schodzisz z boiska na kolanach.
Jakie cechy musi posiadać dziewczyna chcąca uprawiać rugby?
Musi być szybka, zwinna i dynamiczna. Trzeba też myśleć na boisku. Pewnie mało kto by się spodziewał, ale tak jest (śmiech). Na pewno trzeba być wytrwałym i mieć wysoki próg bólu...
Czyli sport nie dla każdej dziewczyny...
Trenuję od czterech lat i przez ten czas przewinęło się ponad 50 dziewczyn. Zdecydowana większość szybciutko rezygnowała. Treningi wykańczają.
Na jakiej pozycji grasz?
Nasz trener zawsze powtarza, że dobra rugbystka to taka, która odnajduje się na każdej pozycji. Pełnią różne role - w młynie i w ataku.
Rugby to męski sport - jest chyba taki stereotyp?
Zdecydowanie tak. Pisałam nawet pracę licencjacką na temat wykluczenia kobiet w sporcie, skupiając się właśnie na rugby.
Ale wiesz - testosteron, siła, agresja...
Wbrew pozorom, w rugby kultura gry jest wyższa, niż w piłce nożnej. Agresja sportowa, owszem, ale w określonych ramach. Co dzieje się na boisku, zostaje na boisku. W momencie gry adrenalina zwycięża. Nie czujesz bólu. Jest takie powiedzenie: „Rugby to chuligańska gra dla dżentelmenów, a piłka nożna - dżentelmeńska gra dla chuliganów”. Jest w tym sporo racji (śmiech).
Ale siniaków nie unikniesz.
Jest ich całkiem sporo, ale nawet tego nie czuć. Przynajmniej w trakcie meczu (śmiech). W tej adrenalinie możesz nogę skręcić i nie boli. Nogi mam praktycznie zawsze podrapane.
Jak na te „szramy” reaguje otoczenie?
Kiedyś, jak wracałam do domu, gdyby mama nie wiedziała, że gram w rugby, pomyślałaby, że ktoś mnie bije. Nogi, ręce, prawie wszędzie siniaki. W pracy nie raz pytali, co się stało. Rugby - i wszystko jasne. O dziwo, nigdy nie miałam śladów na twarzy...
W Polsce akceptuje się połączenie kobieta - rugby? Czy też płci pięknej jest trudniej?
Jest ciężej w wielu aspektach. Dla przykładu w naszym kraju drużyny piętnastoosobowe otrzymują wsparcie finansowe z Polskiego Związku Rugby, w przypadku męskich „siódemek” jest gorzej, a kobiece drużyny siedmioosobowe mają naprawdę niewielkie wsparcie. Musimy to robić „na pasji”, radzić sobie samemu. Generalnie federacja zdecydowanie bardziej pomaga mężczyznom.
Doświadczyłaś tego w momencie likwidacji sekcji działającej przy Lechii...
Dwa lata temu zarówno męska jak i kobieca drużyna zdobyły mistrzostwo Polski. Wiązało się to z dotacją. Tymczasem później Lechia złożyła wniosek o dotację wyłącznie dla mężczyzn, a nam podziękowano.
To musiał być spory cios...
Dla mnie mniejszy, ale dla dziewczyn, które zakładały sekcję i były z nią od początku, na pewno.
Co było dalej?
W sierpniu 2014 r. rozwiązano sekcję Rugby Clubu, a we wrześniu ruszały nowe rozgrywki. Postanowiłyśmy zawiązać nowe stowarzyszenie. Zebrałyśmy się w kilkanaście dziewczyn. Podzieliłyśmy funkcje. Każda zawodniczka ma swoje zadania. Ja jestem sekretarzem. Trener zajął się organizacją wielu spraw. Jakoś się udało i gramy dalej.
Przed chwilą byliśmy w Muzeum Lechii. Widać macie cichych sprzymierzeńców.
Tak, jest tam nasz Pan Zbyszek (śmiech). Bardzo dba o naszą gablotę z trofeami. Wspomagają nas też inni. Jak choćby Stowarzyszenie Kibiców Lechii Gdańsk, które co miesiąc przekazuje pieniążki na działalność Biało-Zielonych Ladies, choć te już nie są pod banderą Lechii.
Zaczynałyście praktycznie od zera. Zawsze podkreślasz, że pomoc trenera była ogromna.
Jest jak drugi tata. Kochamy go jak ojca. Pomaga w każdej sytuacji, dosłownie. A robi to z pasji, bo nawet nie jesteśmy w stanie, jako klub, mu płacić za szkolenie. Trener - pasjonat. Tylko dzięki jego staraniom mamy sprzęt, stroje, nareszcie zaczęłyśmy wyglądać jak reprezentacja.
Można powiedzieć, że jest dla Ciebie autorytetem?
Oczywiście. Choćby dlatego, że to najlepszy zawodnik w historii polskiego rugby. [J. Urbanowicz jest rekordzistą Polski pod względem liczby punktów zdobytych w reprezentacji, siedmiokrotnym mistrzem Polski w barwach Lechii Gdańsk - przyp. red.]. Mogłabym o nim opowiadać cały dzień...
Nic nas nie goni (śmiech).
W listopadzie zeszłego roku trener zdecydował, że będzie prowadził również kadrę. A teraz jesteśmy w Top 12 w Europie. Niedawno zdobyłyśmy wicemistrzostwo Europy, co jest największym sukcesem w historii polskiego, kobiecego rugby. Generalnie trener stawia przede wszystkim na to, żeby w zespole był duch walki. Najpierw atmosfera, a jeśli to zbudujesz, przyjdą wyniki. W klubie jesteśmy dla siebie, jak rodzina. To samo przeniósł na reprezentację. Tęsknię za dziewczynami z kadry. Spotykamy się rzadko, a teraz, gdy są wakacje, jeszcze rzadziej.
Jaka atmosfera panuje w zespole?
Po meczu, tym wygranym, musi być huczna impreza. Feta na całego. Zawsze towarzyszy nam głośnik, z którego płynie głośna muzyka. Pojechałabyś raz i chciałabyś wracać z nami po każdym meczu...
Macie jakieś tradycje, rytuały?
Mamy kilka. Między innymi swój taniec, taką słabszą wersję haki [określenie używane dla rytualnych tańców wojennych w krajach Oceanii, szczególnie na Nowej Zelandii, wykorzystywanych przez rugbystów z tego kraju - przyp. red.]. Zawsze jest w drużynie chrzest... Swój miałam na plaży i musiałam jeść dziwne dania, po których następny dzień był naprawdę ciekawy (śmiech). Poza tym po zdobyciu pierwszego przyłożenia, pijesz z korka. Dosłownie, bo mam na myśli buta. Najlepiej takiego konkretnie już znoszonego, może być od trenera (śmiech).
I jak smakuje?
Prawdziwy smak zwycięstwa... skąpany potem.
Pamiętasz pierwszy mecz z białym orłem na piersi?
Tak, to był międzypaństwowy turniej w Warszawie. Całkiem dobre zawody zagrałam wtedy (śmiech). Najlepszy moment, gdy na stadionie rozbrzmiewał hymn narodowy...
To ta najprzyjemniejsza chwila?
Mnie zmotywował straszliwie. Koleżanka dla odmiany płakała jak bóbr. Mnie hymn nakręcił do gry, jakby mi ktoś adrenalinę w zastrzyku zaserwował.
Zostając przy odczuciach, co czułaś, zostając wicemistrzynią Europy?
Bardziej czuje się tę całą drogę po medal. Mecze, które do tego doprowadziły. Dla przykładu, wychodząc na mecz ze Szkocją, miałyśmy świadomość, że, jeśli wygramy, znajdziemy się w dwunastce najlepszych drużyn w Europie. Mała dygresja. Ze Szkotkami byłyśmy razem w hotelu. Ich ekipa - pełen profesjonalizm. Arcysportowe jedzenie, picie, członkowie sztabu z mikroportami i innym sprzętem skakali dookoła, mierzyli i ważyli dziewczyny. A my przy kawce, do tego cola i chipsy (śmiech). Wyszłyśmy na mecz, a one pewne swego. Zastanawiam się, czy w ogóle wiedziały, że Polska gra w rugby. Tymczasem je zmiażdżyłyśmy. Niesamowite uczucie, gdy przy zejściu z boiska otrzymałyśmy lawinę oklasków.
Szkotki was zlekceważyły?
Trudno powiedzieć, może trochę. Pewne jest, że my ich nie zlekceważyłyśmy. Bodźcem na pewno był fakt, że wiedzieliśmy, iż zwycięstwo da nam awans do Top 12. Lepszej motywacji nie potrzebowałyśmy.
Zostając przy sukcesach, może być jeszcze lepiej?
W przyszłym roku chcemy utrzymać się w Top 12. Naszym marzeniem jest miejsce w ósemce. To gwarantuje stypendium sportowe z ministerstwa. Będzie ciężko, bo przyjdzie nam się mierzyć z zawodowymi rugbystkami. Dziewczyny z najlepszych drużyn narodowych w Europie nie zajmują się niczym innym, jak treningi i gra. My musimy godzić to z pracą zawodową.
Bliższy sercu klub, czy kadra?
Klub, te dziewczyny znam i widzimy się praktycznie każdego dnia. Są jak rodzina. Ale i kadra jest ważną częścią mojego życia. Zwłaszcza że wiele zawodniczek Biało-Zielonych Ladies gra w reprezentacji.
Jakieś konkretne plany na najbliższą przyszłość?
Więcej trenować i wymagać od siebie.
Muszę spytać - bytowianka, czy już gdańszczanka?
Zdecydowanie bytowianka, choć z Gdańska. Chociaż Trójmiasto już w miarę ogarniam (śmiech). Jednak sentyment do Bytowa pozostaje ogromny. W przyszłości chciałabym osiedlić się i założyć rodzinę w Bytowie. O ile sytuacja na to pozwoli, bo nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy.
Często bywasz w rodzinnym mieście?
Ostatnio rzadko, ale staram się przyjeżdżać, żeby mama z tęsknoty nie umarła. Wracam, kiedy mogę. Najwięcej czasu jest w okresie świąt Bożego Narodzenia.
Masz wsparcie rodziny?
Na mistrzostwach Europy po meczu ze Szkocją zadzwoniłam do mamy, to słyszałam, jak płacze. Mówiła, że się boi. Miałam przed oczami obraz, że siedzi z różańcem (śmiech). Zdecydowanie, mam wsparcie rodziny, jak też przyjaciół. Jest nawet mały fanclub Team Hanka, co przyjeżdża na mecze z transparentem „Nasze Ladies wygrywają, bo kochaną Hankę mają”. Ogromne wsparcie.
Poleciłabyś rugby dziewczynom, które chcą uprawiać sport?
Zdecydowanie, to kapitalny sport. Możesz się wyżyć, dostaniesz pomoc, wsparcie i... drugą rodzinę...
Widzę, że lubisz to, co robisz.
Nie, ja kocham to co robię...
Dla Ciebie rugby to...
To nie tylko sport, to styl życia. Nie wyobrażam sobie w tej chwili, żeby robić coś innego.
Dla „Kuriera Bytowskiego” rozmowę przeprowadziła Daria Dyks
METRYCZKA
Imię - Hanna; nazwisko – Maliszewska; wiek - 24 lata; wzrost - 169 cm; waga - 65 kg; z zawodu - technik hotelarstwa, studentka AWFiS w Gdańsku; ulubiony sportowiec - rugbystki Portia Woodman (Nowa Zelandia) i Karolina Jaszczyszyn (Polska); wzór sportowca - trener Janusz Urbanowicz; hobby - rugby; ulubione jedzenie - generalnie żyje, żeby jeść; ulubiona muzyka - każda, ale jest jedna szczególna piosenka - Hans Solo „Dopóki jestem”; ulubiona książka - "Kamienie na szaniec"; ulubiony film - "Anna i Król".
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!