Reklama

Jan jak Giovanni - część II

31/10/2013 11:54
Jan Wróblewski wrócił do służby po trzech miesiącach kuracji w szpitalu w Santa Margherita. - Kriegsmarine na morzu Śródziemnym praktycznie już nie istniała.

Prawie wszystkie niemieckie jednostki zostały zatopione przez Aliantów. Skierowali nas wtedy do walki przeciwko włoskiej partyzantce. W miejscowości Prato stały dwie niemieckie kompanie. Pewnego dnia wśród żołnierzy rozeszła się informacja, że nazajutrz przerzucają nas pod Berlin. Czułem nosem, że nie oznacza to nic dobrego. Z jeszcze jednym Austriakiem postanowiliśmy uciec. Wiedzieliśmy, że kara za dezercję jest jedna - śmierć - opowiada 88-letni J. Wróblewski.

Z WEHRMACHTU DO PARTYZANTKI

Ucieczka nie była przygotowana, dlatego opuścili swoją kompanię tak jak stali, w niemieckich mundurach, z bronią. - Przerażeni całą noc biegliśmy przed siebie. Żołnierz, z którym uciekłem, nosił okulary, niedowidział. Przez większość czasu musiałem go ciągnąć za sobą. Byłem wykończony. Nad ranem udało nam się dotrzeć do przedmieść Santa Margherita. Znałem doskonale to miasto, bo spędzałem w nim swoje przepustki. Mój kompan gdzieś się jednak zawieruszył i zostałem sam. Usiadłem na przystanku autobusowym aby odpocząć i pomyśleć, co robić dalej. Wtedy zatrzymał się autobus, otworzyły się drzwi, a kierowca radosnym głosem krzyknął - Giovanni! che ci fai qui?

Znał mnie, bo tym autobusem często jeździłem do włoskiej dziewczyny, którą poznałem podczas jednej z przepustek - opowiada J. Wróblewski. Bez zastanowienia wsiadł do autobusu, który zaraz ruszył. - Kierowca spojrzał na mnie i po chwili szepnął, abym lepiej schował broń pod siedzenie, bo jak zobaczą mnie partyzanci, to zastrzelą. Koniec wojny był bliski, dlatego w wielu miejscach komunistyczna partyzantka poczynała sobie coraz odważniej - opowiada J. Wróblewski. Autobusem podjechał pod dom, w którym mieszkała jego włoska znajoma. - Była piękną brunetką. Czasami przynosiła mi nawet jakieś jedzenie do portu. Znała mnie również jej rodzina, dlatego gdy stanąłem pod ich drzwiami w niemieckim mundurze wpuścili mnie do środka. Wiedzieli, że jestem Polakiem. Zaraz spalili mundur i dali cywilne ubranie. Po domach chodziły niemieckie kontrole, dlatego ojciec dziewczyny przygotował mi kryjówkę w schowku na drewno - mówi J. Wróblewski.

Polak, dezerter z niemieckiego wojska, był teraz między młotem a kowadłem. Z jednej strony za dezercję poszukiwali go Niemcy, z drugiej zagrożeniem byli komuniści, którzy krwawo rozprawiali się z żołnierzami Wehrmachtu. - Wszystkich traktowali jak faszystów i bez zastanowienia likwidowali. Pewnego ranka przyszedł brat mojej dziewczyny, który miał kontakt z partyzantami. Wprowadził mnie do ich organizacji. Zostałem zarejestrowany. Powierzono mi zadania. Chodziłem po górach z ulotkami i bronią - mówi J. Wróblewski. Niebawem Niemcy wycofali się z Włoch i władzę zaczęli przejmować komuniści.

O WŁOS OD ŚMIERCI

- Głosili hasła viva Stalin, wprowadzali swoje rządy i rozliczali wszystkich swoich wrogów, w tym rodziny kolaborujące z Niemcami. Ktoś doniósł, że w mieszkaniu mojej dziewczyny ukrywają Niemca. Rano przyszło kilku z karabinami i wszystkich wyprowadzono z mieszkania. Ze związanymi rękami mnie, moją dziewczynę i jej rodziców prowadzono ulicą. Ludzie wyzwali mnie od parszywych faszystów. Krzyczeli, że mają mi poderżnąć gardło. Wtedy myślałem, że to już koniec - wspomina drżącym głosem mieszkaniec Brzeźna. 20-letni wówczas J. Wróblewski wraz z włoską rodziną, która udzieliła mu schronienia, został doprowadzony do siedziby komunistów. - Kobiety zaraz zabrali i wprowadzili do pokoju, gdzie stał ktoś z nożyczkami. Za kontakt z Niemcami obcinało się wtedy kobiety na łyso. Mnie zabrali do innego pokoju. Gdy mnie prowadzili do korytarza wszedł dowódca mojego oddziału partyzanckiego. Nazywaliśmy go Sara. Zwrócił się do mnie po imieniu. Janek, co tu się dzieje? Po krótkiej chwili wszystko udało się wyjaśnić. Wypuścili rodzinę mojej dziewczyny, a ja zostałem z tym oddziałem - mówi J. Wróblewski.

Po raz kolejny uniknął pewnej śmierci. I kolejny raz stał się narzędziem w czyjejś walce. Teraz był wśród tych, którzy chcieli wprowadzić na Półwyspie Apenińskim komunizm. - W oddziałach było dużo obcokrajowców. Wszyscy często wznosili okrzyk viva Stalin. Byłem w jednym z oddziałów, który ścigał faszystów i osoby współpracujące w czasie wojny z Niemcami. Gdy dostaliśmy sygnał o miejscu przebywania kogoś takiego okrążaliśmy dom. Mieliśmy umówione sygnały. Często wysyłali mnie na podwórko jakiejś kamienicy abym najpierw się rozejrzał, podczas gdy inni z bronią siedzieli ukryci. Gdy kogoś zobaczyłem schylałem się i otrzepywałem nogawki z kurzu. To był znak, że w środku ktoś jest - opowiada J. Wróblewski.

PIERWSZY RAZ W POLSKIM MUNDURZE

- Jeden z partyzantów powiedział mi, że we Włoszech stacjonuje polski korpus. To była szansa na powrót do domu. Powiedziałem dowódcy, że chcę jechać do swoich. Nie robili mi przeszkód. Zorganizowali nawet samochód, który zawiózł mnie na miejsce - mówi J. Wróblewski. Nareszcie znalazł się wśród Polaków. II Korpus Polski, pod dowództwem W. Andersa, miał za sobą długą drogę z Bliskiego Wschodu i wiele krwawych bojów. - To było regularne wojsko, dlatego nie przyjęto mnie z otwartymi rękoma. Najpierw trafiłem do obozu przejściowego, gdzie trafiali Polacy o podobnym losie jak mój. Byłem przesłuchiwany. Kilka razy ze szczegółami musiałem opowiedzieć jak trafiłem do Włoch i co tu robiłem. Oficerowie wszystko wnikliwie analizowali, bo zdarzały się przypadki, że zgłaszali się Polacy z esesmańską przeszłością - opowiada J. Wróblewski. Weryfikację przeszedł pozytywnie. Po raz pierwszy mógł włożyć mundur polskiej armii.

Mieszkaniec Upiłki trafił do 24. kompanii transportowej łazików. - To tam nauczyłem się prowadzić samochód. Dostałem nawet angielskie wojskowe prawo jazdy. Łazikiem woziłem, często po górskich, skalistych bezdrożach, ludzi, sprzęt i amunicję. Czasami oficerów i ich rodziny na wycieczki nad morze. Dobrze wspominam ten okres. Pamiętam sławnego niedźwiedzia Wojtka, który przyjechał z wojskiem z Iraku. Razem z nim i jego opiekunem chodziłem do miasta. My po bokach, a on w środku. Braliśmy go specjalnie dla ochrony, bo często się zdarzało, że Włosi zazdrośni o swoje dziewczyny wszczynali bójki. Gdy z nami był niedźwiedź, wystarczyło, że wspiął się na tylne łapy i wszyscy się rozbiegali - opowiada J. Wróblewski. Mieszkaniec Brzeźna ma więcej wspomnień ze znanym niedźwiedziem, maskotką II Korpusu. - Raz wypiliśmy za dużo alkoholu i zasnęliśmy w namiocie razem z Wojtkiem. Nad ranem do środka weszła wojskowa policja. Jeden z nich silnym kopnięciem chciał obudzić leżącego na ziemi żołnierza, który opiekował się Wojtkiem. Wtedy niedźwiedź zerwał się z ziemi łapą silnie uderzając policjanta. Ten aż wypadł z namiotu. Reszta żandarmów nie chcąc podzielić losu kolegi dała nam spokój - śmieje się J. Wróblewski. - Wojtek był bardzo silny. Potrafił nawet przewrócić łazika. Najodważniejsi dla zabawy siłowali się z nim w zapasach, jednak zwycięzcą zawsze zostawał miś. Nie był agresywny, jednak nikt nie mógł nawet klepnąć żołnierza, który się nim opiekował - wspomina były żołnierz Andersa.

Gdy II wojna światowa się skończyła, żołnierze II Korpusu byli daleko od swoich domów. - Wciąż mieliśmy nadzieję, że nasz Korpus pojedzie do Polski, aby popędzić Ruska. Rozkazy jednak nie nadchodziły. Wtedy zorganizowano defiladę. Na placu zebrało się 100 tys. żołnierzy, wszyscy gotowi wypełnić rozkazy Andersa. Z daleka widziałem generała. O głowę przerastał całe swoje otoczenie. Myślałem, że da hasło i w końcu wyruszymy w bój. Niestety, powiedział, że angielski rząd nie zgodził się na kontynuowanie wojny. Byliśmy rozczarowani. Wszyscy chcieli walczyć z komunistami o tę prawdziwą, wolną Polskę - mówi ze smutkiem w głosie J. Wróblewski. - Korpus miał być rozwiązany. Przed wypłynięciem do Anglii musieliśmy zlikwidować cały sprzęt. Na jednym z morskich zboczy wybudowaliśmy platformę, z której spychaliśmy nasze samochody. Zatopić musiałem również swój. Podjeżdżało się pod brzeg platformy, wysiadało i żołnierze spychali pojazdy w wodę. Było mi szkoda mojego łazika. Myślałem nawet, aby go zabrać do domu w Upiłce, ale wszystko musiało być zniszczone. Widzieliśmy jak Włosi nocami próbowali wyciągać ten sprzęt z morza - opowiada J. Wróblewski.

UŚCISK RĘKI NA POŻEGNANIE

Razem z innymi żołnierzami II Korpusu J. Wróblewski trafił na okręt, który zabrał wszystkich do Anglii. Po trwającej kilka dni podróży trafili do koszar na Wyspach. - Tam dali nam do wyboru zostać w Anglii i przyjąć inne obywatelstwo lub wrócić do kraju. Chciałem jechać do domu, chociaż gen. Anders ostrzegał, że w Polsce będą na nas czekały szerokie tory na Sybir - mówi J. Wróblewski. To wtedy miał okazję uścisnąć rękę swojego generała. - Na pożegnanie zorganizowano defiladę. Byłem wysoki. Mierzyłem 1,9 m dlatego stałem jako pierwszy. Byłem jednym z tych, do których generał podszedł wręczając odznakę II Korpusu. Do dziś pamiętam uścisk jego dłoni. To był dla mnie wielki zaszczyt, bo wszyscy żołnierze darzyli Andersa dużym szacunkiem - mówi J. Wróblewski. Nadeszła wiosna 1947 r. kiedy blisko 21-letni mieszkaniec Upiłki, razem z innymi byłymi żołnierzami II Korpusu Andersa, wsiadł na statek do kraju.

- Podróży nie wspominam dobrze. Załogą była jakaś hołota. Każdy z nich nosił przy sobie nóż w kształcie sierpa. W trakcie podróży zadźgali kilku żołnierzy, dlatego staraliśmy się samotnie nie oddalać, nawet do ubikacji chodziliśmy po kilku - mówi J. Wróblewski. W utęsknionym kraju nikt nie czekał na nich z kwiatami. - Wchodząc na trap statku zobaczyłem wąskie przejście prowadzące wprost na portową bocznicę. Wszystkich żołnierzy, a było nas tam ok. 3 tys., pakowali do wagonów szerszych od tych, które znałem. Dreszcz przeszył mi ciało, bo przypomniałem sobie słowa Andersa. Pomyślałem, że jestem tak blisko domu, a mogę go wcale nie zobaczyć, bo zaraz wywiozą mnie gdzieś na wschód. Schodząc na ląd każdy musiał podnieść ręce do przeszukania. Sprawdzali też, czy nie mamy tatuaży, które posiadali SS-mani - mówi J. Wróblewski.

POWOJENNA RZECZYWISTOŚĆ

Były żołnierz Andersa wraz z kilkoma tysiącami innych trafił jednak do obozu przejściowego pod Gdańskiem. - To tam spotkałem Bińczyka z Borowego Młyna. Wtedy poczułem, że jestem coraz bliżej domu - mówi pan Jan. Po przesłuchaniu, spisaniu oświadczeń i podpisaniu kilku dokumentów, po kilku dniach mieszkaniec Upiłki wraz z jedną z grup został wypuszczony. - Zabrali nam paszporty i wręczyli zaświadczenia i bilety. Mogłem wracać do domu - mówi J. Wróblewski. Pociągiem dojechał do Chojnic. - Potem otwartym samochodem kursującym wtedy między Chojnicami a Bytowem dostałem się do Upiłki - przypomina sobie J. Wróblewski. Ówczesna władza nie zapomniała jednak o byłym żołnierzu Andersa. - Po dwóch tygodniach dostałem urzędowe pismo. Miałem wstawić się do Urzędu Bezpieczeństwa w Miastku. Ubrałem wyprany i wyprasowany mundur. Przypiąłem odznakę II Korpusu i jak chojrak pojechałem do siedziby UB. Wszedłem do pokoju, gdzie za biurkiem siedział jakiś kapitan UB. Nie wstając z fotela zmierzył mnie wzrokiem pełnym nienawiści i zapytał. - To ilu Polaków zabiłeś? Nie zastanawiając się odparłem, że każdego, kto podszedł pod muszkę. Po przesłuchaniu wypuścili mnie, ale szybko pożałowałem braku pokory. Byłem prześladowany na każdym kroku. Ubecy jeździli po mojej okolicy i dopytywali się o mnie, szkalując. Chcieli wiedzieć co robię, co mówię, z kim się spotykam - opowiada J. Wróblewski wspominając jedno ze zdarzeń. - Miałem prawo jazdy i potrafiłem jeździć, dlatego dostałem posadę traktorzysty w PGR w Piaszczynie. Pewnego dnia, gdy ludzie coś ładowali na przyczepę, miałem czas i czytałem gazetę. Ktoś doniósł na mnie do UB. Zaraz przyjechali i mnie zabrali na przesłuchanie. Dopytywali się co czytałem i dlaczego. W taki sposób co chwilę mnie nękano - opowiada J. Wróblewski. - Nie wiedziałem, co robić. Poszedłem do kolegi Jana Grafa, który też służył w II Korpusie. Był o 10 lat starszy i bardziej doświadczony. Poradził, abym tak jak on zapisał się do partii. Gdy to zrobiłem UB w końcu przestało się mną interesować - wspomina J. Wróblewski, który na nowo zaczął układać swoje życie. - Wtedy poznałem Otylię Świontek-Brzezińską i tak trafiłem do Brzeźna Szlacheckiego, gdzie mieszkam do dziś.

Przez 20 lat pracowałem w PGR-rze, jednocześnie prowadząc gospodarstwo - mówi 88-latek. Do dziś w jego archiwach zachowały się dokumenty z młodości. W tym prawo jazdy, które wyrobił będąc w II Korpusie. Nie ma już jednak munduru. - Bardzo lubiłem go nosić, bo był z dobrego materiału. Po kilkudziesięciu latach się jednak zniszczył i w końcu musiałem go wyrzucić - mówi J. Wróblewski. Mimo swojego wieku i upływu blisko 70 lat wciąż pamięta włoskie zwroty i podśpiewuje piosenki w tym języku. Zapamiętał też adres swojej włoskiej dziewczyny recytując go płynną włoszczyzną. - Była piękna. Ciekawe jak by zareagowała gdybym dziś stanął w drzwiach jej domu - zastanawia się J. Wróblewski. W.R. 165 z kurier 1073 Legitymacja nadania Janowi Wróblewskiemu odznaki II Korpusu podpisana przez gen. Władysława Andersa. 157 z kurier 1073 Choć Jan Wróblewski wiele doświadczył podczas II wojny światowej dziś żyje ze skromnej emerytury, bo odmówiono mu świadczeń kombatanckich.

[gallery link="file" columns="4" ids="3995,3996,3997,3998"]

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo kurierbytowski.com.pl




Reklama
Wróć do