
Nadal nie znamy sprawców podpalenia hali produkcyjnej Wirelandu. Straty sięgnęły tam bagatela 9,5 mln zł.
7.01. Sąd Rejonowy w Bytowie umorzył śledztwo w sprawie podpalenia jednej z hal Wirelandu. Do włamania i pożaru doszło nocą z 23 na 24.11.2018 r. Akurat wtedy pracownicy firmy bawili się w pobliskiej stołówce. Sprawą zajęła się bytowska prokuratura. Nie udało się jednak znaleźć sprawców. Ostatecznie umorzono sprawę. We wrześniu ub.r. właściciel Wirelandu złożył zażalenie. Teraz Sąd Rejonowy podtrzymał decyzję o umorzeniu. Rozstrzygnięcie nie zniechęca przedsiębiorcy do dalszego poszukiwania sprawców. - Cieszę się z takiego obrotu sprawy choćby z tego względu, że sąd zapewnił mnie, że gdy tylko pojawią się nowe dowody, śledztwo będzie mogło być otworzone ponownie. Nie tracę nadziei, że uda się ustalić, kto to zrobił. W takich przypadkach sprawcy często nie wytrzymują próby czasu. Wystarczy, że dojdzie do kłótni między nimi bądź z osobami wtajemniczonymi i ktoś może zacząć po prostu mówić - komentuje decyzję sądu Henryk Recław.
Jak wynika z monitoringu, w czasie gdy na pobliskiej stołówce bawili się pracownicy, przez ogrodzenie przeskoczyła tajemnicza postać. - Ma 1,5 m wysokości. Wcale nie jest łatwo przez nie przejść. Trzeba być dość sprawnym. Dlatego tego ze sprawców określiłem cyrkowcem. Miałem nawet podejrzenie, kto to może być. Jednak trop okazał się mylny - tłumaczy H. Recław. Sprawca przez okno wpuścił dwóch towarzyszy. Plądrowanie trwało 1,5 godz. - Do dziś nie wiemy, co dokładnie wynieśli, a na nagraniach z monitoringu widać, że coś ze sobą zabierają. Mieliśmy czas, aby wszystko sprawdzić i przeliczyć. Nie zabrali dokumentów, produktów ani sprzętu, które były w biurach. Jedynie gotówkę, której notabene w sejfie znajdowało się 3 tys. zł - wyjaśnia przedsiębiorca.
W trakcie śledztwa właściciel Wierlandu starał się, aby firma funkcjonowała normalnie, mimo braku malarni, którą strawił pożar. - To serce tego zakładu. Tak jak bez ludzi nie mogliśmy normalnie funkcjonować. Dzięki pomocy innych przedsiębiorców, m. in. Wiesława Maczaczy, który użyczył nam swojego zakładu w Miastku oraz Jerzego Koski, który udostępniał nam miejsce na trzeciej zmianie, udało się przetrwać. Jednak dowożenie pracowników i inne koszty pochłonęły dodatkowe 1,6 mln zł - mówi H. Recław. Właściciel szybko starał się też o odszkodowanie. - Nie ukrywam, że nie było to takie proste. Firmy ubezpieczeniowe, gdy przychodzi moment ustalenia i wypłaty pieniędzy, bardzo zaniżają wartości. Zaprosiłem przedstawicieli firmy do swojego biura. Przy stole negocjowaliśmy. Z moich obliczeń wynikało, że powinienem otrzymać 4,5 mln zł. Oni chcieli dać 3 mln. Po dłuższych pertraktacjach spotkaliśmy się gdzieś pomiędzy. Jednak, mimo otrzymania odszkodowania, to za mało na odbudowanie i wyposażenie nowej hali, której wartość oszacowano po pożarze na 9,5 mln zł. Musiałem sprzedawać własne działki, aby móc od nowa postawić to, co straciłem - opowiada właściciel Wirelandu.
Pół roku po pamiętnym pożarze na miejscu starej hali stanął szkielet nowego budynku. Pracownicy weszli do niej pod koniec lata. - Cieszę się, że znów jesteśmy u siebie i możemy bez przeszkód pracować. Jednak nadal liczę na to, że pojawi się mocny dowód w sprawie i uda się poznać osoby stojące za tą całą tragedią. Prowadziłem własne śledztwo. Analizowałem wszystko, co wydarzyło się przed i po pożarze. Był moment, gdy chciałem sprzedać większą część firmy. Był jeden kupiec, z własną wizją podziału. I wypłaty należności. Według moich doradców jego koncepcja mogła zakładać nawet wrogie przejęcie firmy. Sprawdzam byłych pracowników. Dyrektorów. Badam wszystkie tropy. Mam nadzieję, że kiedyś poznamy prawdę - mówi H. Recław.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!