
Katastrofalne obrazy z południa Polski, których od kilku dni dostarczają nam media, pokazują, co potrafi wodny żywioł. Bytowiakom po raz kolejny każą się zastanowić, jakby wyglądało nasze miasto, gdyby w krótkim czasie tyle wody spadło u nas.
Wiem, trochę przesadziłem, bo przecież wiadomo, co by było, gdyby lunęło… Wystarczy, że w ciągu pół godziny spadnie kilka naście milimetrów deszczu, by ulice w dolnej części Bytowa zamieniły się w potoki, zalewające przyległe posesje. Takie widoki u nas oglądamy niemal co lato, bywa, że kilka razy w jednym sezonie. Inaczej niż na południu naszego kraju, u nas winna jest nie tyle rzeka, a w zasadzie rzeki (Bytowa i Boruja) występujące z koryt, co deszczówka, zwłaszcza z położonej wyżej północnej części miasta, która nie zdołała do nich spłynąć. Owszem, wysoki poziom rzek ma w tym swój udział. Spowalnia odbiór opadu, blokując go na tyle skutecznie, że czekając na swoją kolej, wylewa się na ulice. Jednak, kiedy koryta są wypełnione w niewielkim stopniu, nawet intensywny deszcz nie tworzy zalewisk w dolnej części Bytowa.
NIC NOWEGO
Problem notorycznych zalań jest efektem przestrzennego rozwoju miast, dodajmy nieprzemyślanego rozwoju. Przez ostatnie dekady miasto intensywnie rosło, przybywało utwardzonych ulic, parkingów, placów, chodników, dachów, czyli tego wszystkiego, po czym deszcz swobodnie spływa. Grawitacyjnie, czyli w dół, tzn. głównie do dolnej części miasta. Przez lata nie zaprzątano sobie głowy tym, by opady zatrzymywać tam, gdzie spadły, by wsiąkały tam w grunt. I w zasadzie ta praktyka kontynuowana jest do dziś. Owszem, tu i ówdzie powstały instalacje rozsączające, sprawiające, że zamiast do kanalizacji, a potem do rzek, opad trafia do ziemi. Tak dzieje się np. z deszczówką z nowego odcinka na ul. Domańskiego. Niestety, ciągle takich instalacji jest niewiele. Za mało.
Winne są nie tylko władze miejskie. Swój udział w powtarzających się potopach mają też właściciele wielu parceli, którzy zamiast zagospodarowywać deszczówkę na własnym gruncie, starają się jej szybko pozbyć ze swoich działek. Porządna posesja musi być przecież wybrukowana, niektóre są niemal w całości. Z takiej powierzchni deszcz spłynie w try miga i po kłopocie.
NIEUDANE PRÓBY
Być może wieloletnia ociężałość władz miejskich w rozwiązywaniu problemu podtopień wynika z braku jasno sprecyzowanej polityki w tym zakresie. Tu trzeba wspomnieć o niedawnym zawężaniu koryta Bytowy wzdłuż bulwaru przy Bytowskim Centrum Kultury. Pamiętam, gdy w ratuszu przekonywano, że to nowe rozwiązanie przyspieszy przepływ wody w rzece. Na nic zdały się uwagi, że rzekę, a w zasadzie ich system, tzn. Bytowę i Boruję, należy traktować jako całość, a takie „przerabianie” małego wycinka świadczy o niezrozumieniu problemu. Tegoroczne ulewy udowodniły niedorzeczność całego projektu. Logiczne jest więc pytanie: czy w bytowskim ratuszu istnieje coś takiego jak całościowy pomysł na rozwiązanie problemu podtopień, i w ogóle na gospodarkę wodno-opadową, poparty szczegółową, specjalistyczną analizą?
Pytanie to jest tym bardziej zasadne, że na horyzoncie rysuje się kolejne hydrologiczne przedsięwzięcie i to w pobliżu wybetonowanego odcinka przy BCK. Chodzi o budowę zbiornika retencyjnego na zapleczu ul. Drzymały i ogródków działkowych, do których główne wejście prowadzi od ul. Prostej. Już sam tytuł inwestycji jest niefortunny. Zbiorniki retencyjne tworzy się powyżej miejsca, któremu mają służyć. U nas taka retencja miałaby więc sens gdzieś w dolinie mądrzechowskiej, której dnem rzeka Bytowa zmierza do miasta. Jednak, o czym już wspomniałem, w bytowskim przypadku głównym problemem są nie tyle rzeki, ile spływające z górnej części miasta potoki deszczówki. Owszem, hydrologiczne przedsięwzięcie w miejscu planowanej przez ratusz inwestycji ma sens. Jednak musiałby to być zwykły polder zalewowy. Jego zadaniem byłoby utrzymywanie jak najniższego poziomu rzeki, by bezproblemowo odbierała ona wody opadowe spływające z miasta. Po opadach wypełniony polder szybko wracałby do poprzedniego stanu, opróżniając swoją zawartość do rzeki. Dodatkowo dno tego zalewiska mogłyby porastać olchy, tworząc przyrodniczą enklawę w środku miasta. Takich polderów przydałoby się więcej (np. na łąkach poniżej mostu na ul. Prostej). Gwarantowałyby one utrzymywanie w ryzach nie tylko Bytowy, ale i wpadającej do niej Borui. Niepokój o brak całościowej wodnej polityki władz miejskich jest nie tylko moim udziałem. Ostatnio pytanie do ratusza w tej właśnie sprawie skierowało stowarzyszenie Nenufar. Jak nam powiedział Marcin Jaworski, kolejny miejski pomysł na tym odcinku Bytowy zaniepokoił członków tej organizacji. Nenufar zapytał m.in. o cele i założenia budowy zbiornika retencyjnego, jak również czy przeprowadzono analizy i studia wykonalności oraz skuteczności inwestycji (pytań miał więcej, np. o konsultacje społeczne w sprawie budowy - to tematy na inne teksty). W odpowiedzi podpisanej przez wiceburmistrza Przemysława Kraweczyńskiego i inspektorkę ds. zamówień publicznych Agatę Zuchniarek wyjaśniono, że „założeniem budowy zbiornika jest poprawa gospodarki wód opadowych na terenie miasta oraz zwiększenie retencji rzeki Bytowy w celu zapobiegania zalewania centrum miasta”. Intencja więc jak najbardziej słuszna. Niestety, w piśmie przyznano jednocześnie, że „nie zostały przeprowadzone analizy, jak również studia wykonalności.” Oby nie skończyło się, jak z wybetonowanym korytem przy BCK-u...
WODA TO ZAGROŻENIE, WODA TO BŁOGOSŁAWIEŃSTWO
Na ulewne deszcze i w ogóle opady warto jednak spojrzeć nie tylko przez katastroficzne okulary. Tym bardziej że nasi poprzednicy, dawni bytowiacy, do wody mieli dużo bardziej racjonalne podejście niż my dzisiaj. Można nawet stwierdzić, że Bytów był wodnym miastem. Z wody żył, umiał ją wykorzystać. Szwedzka mapa z połowy XVII w. ukazuje, jak zagospodarowywano miejscowe wody, ile pożytków z niej czerpano. Po pierwsze, woda chroniła miasto i zamek. Dla tego pierwszego, pozbawionego murów, rowy okalające zwartą zabudowę stanowiły praktycznie jedyną linię obronną. Zarządcy zamku z kolei stawy, wypełniające część fos, a także przyległy obszar po obu stronach dzisiejszej ul. Podzamcze, wykorzystywali jako rezerwuar wody na potrzeby zamkowego młyna (dziś w jego miejscu stoją zabudowania m.in. Biblioteki Pedagogicznej, biura firm geodezyjnych). Tak wielkiego wodnego „zaplecza” nie posiadał żaden młyn w okolicy, ani nawet tuchomska papiernia. Niewykluczone, że w tych zbiornikach hodowano jakieś ryby. Powyżej stawów zaś zlokalizowano mennicę, która do produkcji też potrzebowała wody.
A dziś? Cóż, nasze podejście można by scharakteryzować pokrótce tak: rzekę w betonowe koryto, opady w rury i byle jak naj dalej od miasta, precz! Wiem, wiem, pewnie znów trochę przesadzam. Nie wszyscy tak myślą. Coraz więcej osób zagospodarowuje deszczówkę na swojej posesji. Nagrodą dla tych, którzy już mają odpowiednie systemy, będą w tym roku niższe rachunki za podlewanie. Jak zdradził mój przyjaciel, mieszkający na jednym z bytowskich osiedli, tej wiosny i latem napadało dosyć, by kran z wodą z miejskiej sieci musiał odkręcać tylko dwa razy, a prowadzi warzywno-ziołowe grządki, w foliaku uprawia pomidory i ma cały kawał trawnika z kwiatowymi rabatami. Na resztę podlewań miał dość deszczu nałapanego z dachu. Jednak takich, jak on, jest ciągle zbyt mało. Nadal ponad 10% wody dostarczanej bytowiakom przez Wodociągi Miejskie na potrzeby komunalne, nie licząc tego, co zużywają działkowcy czy biznes, trafia na podlewanie przydomowych ogródków i trawników. A to, jak możemy się domyślać, oznacza, że wielu wody nie chwyta, że pewnie leje się ona na chodniki, ulice i dalej w dół miasta. Wodę powinniśmy zatrzymywać jak najbliżej miejsca, gdzie napada, nie tylko z powodu ogródkowych oszczędności czy zabezpieczenia się przed zalewaniem. Potrzebują jej nasze złoża wód podziemnych. Ale też przydałoby się jej w gruncie więcej, również, by schładzać coraz bardziej gorące miasto. Dla zrozumienia, o co mi chodzi, proponuję wieczorem po gorącym dniu udać się na rynek. Jego nagrzane płytki długo trzymają ciepło. Zaraz potem zejdźmy do zamkowej fosy. Od razu poczujemy ulgę. Powietrze jest tam o kilka stopni zimniejsze dzięki roślinności czerpiącej wilgoć z podmokłego podłoża. Kto potrzebuje twardych danych, niech użyje termometru. Różnica wyniesie kilka stopni. Takich miejsc z „naturalną klimatyzacją” będziemy potrzebować coraz więcej. Klimat się ociepla. I woda opadowa, która dziś wzbudza obawy, może okazać się wybawieniem. Potrzeba innego podejścia, szerszego spojrzenia, specjalistycznych analiz. I tego właśnie życzę naszemu miastu.
P.D.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie