Zarastające jezioro, basen-niewypał, a potem wieś, w której przez ok. 30 lat nikt nie mieszkał, choć jeszcze w 1925 r. była tam setka ludzi. Wracamy na Kamienicę.
JEZIORO WŚRÓD TRZCIN
Rzekę opuściliśmy w Tuchomiu na moście, po którym biegnie droga krajowa nr 20. Tuż za nim płynie w pewnym oddaleniu od budynków. Miejscowi opowiadają, że dawniej stały tu niewielkie kładki. Okoliczne gospodynie wykorzystywały je do prania. Dziś bieżącą wodę mają w kranach, kto by się więc trudził, mocząc ręce w zimnej Kamienicy. Ale o rzece jakby zapomniały nie tylko praczki. Poniżej Centrum Międzynarodowych Spotkań, którego parcela dobiega do wody, wpływamy w inny świat. Nurt jest wolny, częściowo zarośnięty trzcinami, poprzegradzany gałęziami i grubszymi konarami, utrudniającymi spływ kajakiem. Trzeba się przebijać. Po kilkunastu minutach drzewa odsuwają się, a my przeciskamy się już tylko przez trzciny. Nie trwa długo, gdy przed nami otwiera się niewielki akwen. Wypłycony grubą warstwą mułu, zaciskany niczym pętlą ciągle powiększającymi się szuwarami jest bladym cieniem dawnego zbiornika. Kiedyś jez. miało ponad 6 ha, dziś otwarta woda zajmuje nawet nie połowę tego. Po okolicy krąży opowieść, że w czasie wojny wpadł do niego wojskowy samolot, który tuż po niej miano wyciągnąć.
Rzeka zawraca tu do wsi i szybko ją osiąga. Przepływamy pod mostem, po którym biegnie ulica słusznie nazwana Lipową. Dalej nurt przyspiesza. Ten spadek dawniej wykorzystywał młyn stojący poniżej, piętrząc wodę w nieistniejącym dziś stawie. - Z dzieciństwa pamiętam, że na tym zalewie trzymano dużą łódź. Ludzie wypoczywali, pływając nią tam - wspomina Ryszard Mondry, kiedyś tuchomianin, dziś mieszkaniec Hamburga. Do dziś zachował się wał spiętrzający rzekę. Jej wody kierował w lewo w stronę młyna. Ten dopływ zasypano. Teraz to część ogródków dwóch posesji. Przy odrobinie wyobraźni ciągle jednak można sobie wyobrazić jego przebieg. Jeden z ogródków należy do Alfonsa Cysewskiego, który pokazuje drogę dawnego kanału. Pytamy o ryby i raki w Kamienicy. - Czasem można zobaczyć małego pstrąga, ale raków już nie. Wyginęły, kiedy we wsi postawiono rozlewnię piwa i wytwórnię napojów gazowanych. Wie pan, oni myli tam butelki i to leciało do rzeki - mówi tuchomianin.
Potem razem idziemy do młyna. To piękna industrialna ceglana budowla. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu mielono tu zboże, o czym świadczą urządzenia zachowane w środku. To idealne miejsce np. na muzeum bytowskiego młynarstwa - łatwo tu dojechać, a obok jest parking z restauracją, gdzie podają wyśmienite pierogi czy placek po węgiersku. Niesamowity klimat tych wnętrz bywa scenerią dla wystaw i przedstawień.
Pan Alfons prowadzi nas dalej, pokazując bieg wody zrzucanej z młyńskiego koła. Po ok. 100 metrach dochodzimy do betonowych konstrukcji, stojących tuż nad samą Kamienicą. - Tu kiedyś był tartak. Miał też turbinę elektryczną. Zaraz po wojnie zasilała całą wieś w prąd - wspomina A. Cysewski.
TUCHOMSKI EPIZOD Z BASENEM
Płynąc dalej rzeką, widzimy boisko i stojącą za nim szkołę. Z Kamienicy pobierają tu wodę do podlewania murawy. - To system automatyczny, uruchomiliśmy go w tym roku. Sprawdza się i co ważne - płacimy tylko za prąd, a to ponad półhektarowa murawa - mówi Tomasz Gruba odpowiedzialny za sport w Gminny Ośrodku Kultury. Wykorzystywanie rzecznej wody do celów rekreacyjno-sportowych na tym odcinku to wcale nie nowy pomysł. Jeszcze za PRL-u powstał basen zasilany Kamienicą. W Tuchomiu wciąż można usłyszeć opowieść, że jego budowa kosztowała tyle, co postawienie jednego bloku. To aluzja do 4 budynków wielorodzinnych, które zafundował swoim pracownikom tamtejszy PGR. Niektórzy nasi rozmówcy uważają, że zamiast basenu powinno się dostawić jeszcze jeden taki. Ich krytyka jest o tyle uzasadniona, że basen okazał się niewypałem. Zamulające się sztuczne kąpielisko niedługo było czynne. Opinii o kosztach nie należy jednak brać zbyt poważnie. Umocniono bowiem jedynie ściany sztucznego kąpieliska, używając do tego głównie płyt chodnikowych. Po zmianach ustrojowych lat 1989/90 nowa gminna władza szybko zatarła niechlubny ślad po swoich poprzednikach. Już w 1991 r. ówczesny Zarząd Gminy podjął decyzję o likwidacji obiektu. Basen zasypano. Ale wcześniej wymontowano jego płyty, które powędrowały na chodniki. - Poza tym, jako że piasek do zasypania niecki basenu braliśmy ze skarp przy ulicy, trochę ją dzięki temu wyprostowaliśmy - wspomina tuchomski wójt, Jerzy Lewi Kiedrowski. Teren przeznaczono na boisko piłkarskie, choć do dziś wielu tuchomian nadal nazywa to miejsce basenem.
Tuż obok rzeka przecina dawną linię kolejową z Bytowa do Miastka. Do dziś zachowały się zdjęcia przedstawiające most wiszący tu nad Kamienicą. Miał trzy przęsła. Niemcy wysadzili go, by utrudnić działania nadciągającym w 1945 r. Rosjanom. I on, mimo że już go nie ma, pozostał w miejscowej onomastyce, ten teren nazywany jest „trzema mostami”.
WŚRÓD PÓL I LASÓW
Poniżej basenu rzeka opuszcza Tuchomie. Wijąc się wśród łąk i niewielkich lasków, zmierza na północny zachód. To malownicza okolica, co widać nie tylko z ziemi, ale i z góry np. za pomocą map Google. Tych, którzy zechcą z nich skorzystać, wypada ostrzec o pomyłce (niestety niejedynej dotyczącej okolic Bytowa). Internetowa mapa odcinek poniżej Tuchomia nazywa bowiem Kamionką. Tymczasem Kamionka to prawy dopływ Kamienicy (płynie m.in. przez Jutrzenkę). Bez względu na to, warto się przyjrzeć tym mapom, bo dzięki nim zobaczymy, jak urozmaicona jest okolica.
Innych informacji dostarcza lektura mapy poziomicowej. W pewnym miejscu zdradza inny niż obecnie bieg naszej rzeki. Mniej więcej tam, gdzie z lewej strony do Kamienicy wpada potok płynący z południa, tj. od Zagonów, podmokły teren z ciągiem stawów wyznacza w przybliżeniu dawne koryto. Co prawda część tych stawów ma całkiem współczesną metrykę, ale niektóre (te podłużne) znajdujemy również na starych, przedwojennych mapach. Przed wiekami Kamienica albo jej odnoga musiała biec właśnie tędy.
Tylko kiedy? Wiadomo, że na rzece biegła granica Ziemi Tuchomskiej, władztwa słynnego rycerza Chocimierza z rodu Święców. Posiadał ziemie na prawym brzegu. Część, która w tym miejscu przylega do Kamienicy nadał jednemu ze swoich wasali, panu na Modrzejewie. Potem tędy biegła granica między władztwem krzyżaków (Ziemię Tuchomską kupili w 1383 r. od potomków krewnych Chocimierza), a jeszcze później między Ziemią Bytowską będącą polskim lennem a państwem Gryfitów. Wiadomo, że na prawym brzegu za ich panowania rozciągał się olbrzymi teren należący do potężnego rodu Puttkamerów, uznawanych za dziedziców Święców. Tu właśnie na Kamienicy, ale już w bliższych nam czasach, wyznaczono granicę powiatów miasteckiego i bytowskiego. Dziś stykają się zaś gminy Tuchomie i Kołczygłowy. W tym miejscu poza rzeką, jej dawnym korytem do obejrzenia jest coś jeszcze, i to nie mniej ciekawego.
LINDENBUSCH, CZYLI OPOWIEŚĆ O OPUSZCZONEJ OSADZIE
Chodzi o Lindebusz, jak dziś miejscowi nazywają ten niewielki skrawek prawego brzegu Kamienicy. To lekko zniekształcona nazwa niemieckiego Lindenbusch, wsi, będącej jedną z osad przedwojennej gminy obejmującej niemal 20 km2 rozciągającej się nieco na północ i wschód od Łubna, które stanowiło już odrębną jednostkę. W 1925 r. mieszkało tu 212 osób (w całej gminie), najwięcej właśnie w Lindenbuschu. Jak wynika ze starej statystyki nieznaczną liczebną przewagę miały kobiety (108), zaś wśród konfesji zdecydowanie dominowali ewangelicy, tylko 3 osoby były wyznania katolickiego. Ewangelicy należeli do parafii w Kołczygłowach, a katolicy do parafii w Miastku. Wieś Lindenbusch miała swoją szkołę, szewca, kowala, sklep z wyszynkiem, a nieopodal znajdowały się tartaki i dwa młyny (opowiemy o nich w następnej części naszego cyklu). Jednym słowem dało się żyć. Jednak jeszcze przed wybuchem wojny zaznaczył się powolny upadek. Okolica zaczęła się wyludniać. W ciągu kilkunastu lat liczba mieszkańców gminy Lindenbusch spadła do ok. 160.
Po wojnie część opuszczonych przez Niemców gospodarstw zajęli nowi. Głownie Kaszubi, choć nie brakło też osadników z innych części Polski i Ukraińców objętych akcją Wisła. Wieś przemianowano na Przyborze, co nie powinno dziwić, bo na północy rozpościerają się przepastne lasy. Z czasem jednak domy zaczęły pustoszeć. Bez gospodarzy szybko padały łupem szabrowników. Materiały budowlane były w cenie, zwłaszcza cegły, których zrujnowane polskie miasta potrzebowały na potęgę. W latach 70. w osadzie Lindenbusch/Przyborze nie stał już żaden dom. Ocalała tylko część gospodarstw na wybudowaniach położonych bliżej Łubna czy Wądołu. One ciągle miały swoich gospodarzy. W jednym z nich mieszkają do dziś Rekowscy. - Przyjechałam tu w 1947 r., w wieku 21 lat. Wtedy mieszkało tu dużo ludzi. Miedzy nami panowała zgoda, odwiedzaliśmy się. W Lindebuszu stały wszystkie budynki. Potem się jednak wielu wyprowadziło - wspomina Zuzanna Rekowska. Jej rodzice też opuścili Przyborze po 10 latach, przenosząc się do Miastka, inni do Łubna, do Bytowa, a często jeszcze dalej. Pani Zuzanna została, bo poznała męża. Przychodził do nich po wodę i tak się zaczęło. - Ludzie utrzymywali się z rolnictwa. Ale tu ziemia nie jest tak urodzajna - wspomina nasza rozmówczyni. Dziś gospodarstwo prowadzi jej syn.
Z wybudowań naszą uwagę kierujemy na sam Lindenbusch. W końcu i do niego uśmiechnęło się szczęście. W 1991 r. kupił go wraz z przyległymi hektarami Zbigniew Janduła. Chciał się wyprowadzić ze Słupska. - Szukaliśmy młyna. Ten pobliski zobaczyliśmy na mapie. Ale okazało się, że nie nadaje się do odbudowy. Za to to miejsce nam się spodobało – wspomina, przyjmując nas na ganku swojego domu w Lindenbuschu/Przyborzu. Pijemy herbatę, patrząc z niewielkiego wzgórka na podłużny staw i rząd starych lip. W końcu Lindenbusch to po niemiecku lipowe zarośla, krzaki. Dom, choć nowy, może pochwalić się bardzo starymi fundamentami. Są znacznie obszerniejsze od niego. To nie powinno dziwić, przecież należały do dawnego dworu. Podczas robót Z. Janduła trafił tu na starsze fundamenty związane zaprawą bezcementową i nowsze, na których stał przedwojenny budynek. Znalezione przy okazji ślady spalenizny sugerują, że dawna przebudowa lub przebudowy mogły być wymuszone pożarami. Jako że pagórek porośnięty starymi lipami otoczony jest z jednej strony rzeką, a z pozostałych stawem i terenami podmokłymi, gospodarz nazywa go „parkową wyspą”. Ale nie tylko z tego powodu. Jego zdaniem resztki pali znalezione w dnie pobliskiej rzeki oraz nasyp przypominający wał z drugiej jej strony mogą być pozostałością tamy, jaka w dawnych czasach spiętrzała Kamienicę. Dzięki temu spiętrzeniu część jej wód mogła być kierowana dookoła „wyspy”, zasilając również stawy.
Zostawiając te rozważania, nasz gospodarz prowadzi nas do drugiej części Lindenbusza/Przyborza. Tam mieszkali „zwykli” gospodarze. Po ich zabudowaniach pozostały do dziś czytelne fundamenty. - Tu stała kiedyś szkoła - mówi Z. Janduła, pokazując jedyny odbudowany budynek. To jego dzieło. Mieszkał w nim jeszcze do niedawna, teraz to dom jego syna. Swego czasu nasz rozmówca prowadził tu gospodarstwo agroturystyczne. Odwiedzali go również dawni mieszkańcy osady. - Nawiązałem w ten sposób kontakty z kilkunastoma osobami - wspomina Z. Janduła. To oni pomogli zgromadzić fotografie pokazujące byłych Lindenbuschan. Opowiadali o tym, co gdzie się znajdowało, jak wyglądało ich życie. Nasz gospodarz wszystko skrzętnie zbierał, dopytywał. Nadal poświęca się tej historycznej pasji. Interesuje go wszystko, co związane z przeszłością najbliższej okolicy. Na specjalną mapę naniósł już dawne zabudowania i, na ile mógł, opisał, co się w nich znajdowało. To prawdziwy pasjonat lokalnych dziejów.
Na zakończenie wizyty obiecuje nam udostępnienie kilku zdjęć. Słowa dotrzymał. Niektóre z nich pokazują dwa młyny, wykorzystujące siłę wód Kamienicy. To do nich wiedzie teraz nasza droga...
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!